Dzisiaj liznęłam raju. Tak tylko można nazwać miejsce, w którym dziś byłam.
Whitehaven Xpress to jednodniowy rejs, można by powiedzieć, "objazdowy", ale stosowniej byłoby "opływający".
Biznes rodzinny, z hostelu odbierała mnie, na oko patrząc, mama. Łódką dowodził ojciec z synem, była jeszcze /chyba/ córka. I było fajnie.
Wprawdzie nie było słychać tego, co pan starszy opowiadał o wyspach, przy których przepływaliśmy, ale prawdę mówiąc i tak go nie słuchałam. Było za pięknie.
Na początek popłynęłam do Tongue Bay na wyspie Whitsunday, skąd przespacerowałam się na punkt widokowy. A widok z tego punktu... nieziemski. Tak, jakby ktoś postawił przede mną najpiękniejsze zdjęcie z folderu turystycznego, podkręcił je dziesięciokrotnie i zaczarował.
Widać plażę Whitehaven Beach. Słusznie uważaną za jedną z najpiękniejszych na świecie. Widać wodę omywającą olśniewająco biały piasek, która jest tak przezroczysta, że odsłania podwodne wydmy z tegoż piasku. Całość przyozdobiona bezchmurnym niebem, zielenią drzew na wyspie oraz odrobiną magii.
Kiedy wydawało się, że już nic piękniejszego tego dnia nie zobaczę, udałam się z towarzyszami łodzią na tę właśnie plażę. Wrażenie, jakie towarzyszy podpływaniu do niej, to kolejna mała nirwana przeze mnie przeżyta.
Na plaży dostałam ok. godzinę czasu wolnego, która zleciała jak 5 minut. Trochę popływałam, pogrzałam się na słońcu, pogrzebałam w białym piachu, popluskałam w przezroczystej wodzie, poobserwowałam jakieś jaszczurki i już trzeba było iść na lunch.
Lunch na plaży przygotowany został w cenie wycieczki i był po prostu PYSZNY. W takiej scenerii pewnie i drewniany kołek smakowałby jak carpaccio, ale to jedzenie stanowczo kołkiem nie było.
Kiedy niestety trzeba było się zwijać, z łezką w oku załadowałam się na motorówkę dowożącą do łodzi. Zostałam sprowadzona nieco na ziemię (snułam już wizję biwakowania pod namiotem na tej plaży, co jest możliwe!) informacją, że w ubikacji był taaaaaki pająk. Z perspektywy czasu, świadoma zasady, iż w Australii "im mniejszy potwór, tym groźniejszy", myślę, że tamten wystraszyłby się mnie bardziej, niż ja jego.
Ale w tamtej chwili to stwierdzenie pozwoliło mi wrócić na łódź bez błagania o jeszcze godzinę ;)
Na sam koniec popłynęłam do pięknej zatoczki, w której po raz pierwszy zakosztowałam snorkelowania. I, szczerze mówiąc... w tamtym miejscu mi się ten sport nie spodobał. Oczekiwałam miłości od pierwszego wejrzenia, oszołomienia i czaru, podczas gdy rafa tam była tak dziwna, iż albo unosiłam się nad 100-metrową głębiną, albo dosłownie ocierałam się o kawałki rafy. Nieco stresu temu towarzyszyło, a co za tym idzie, byłam rozczarowana. Pomijając oczywistą przyjemność popluskania się w wodzie.
Jak czas pokaże (a dokładniej jedna wyprawa z Cairns), snorkelling okazał się moją miłością od drugiego wejrzenia. Ale za to jaką...