Dzisiejszy dzień obfitował, jak zwykle, w wrażenia.
Zaczęło się od wymeldowania z hostelu i zostawienia bagaży w przechowalni. Następnie wsiadłam do autobusu jadącego do Shute Harbour (taka miejscowość obok Airlie Beach). Po drodze jest małe lotnisko, z którego odlatywał mój mały samolocik. Wybrałam się na lot panoramiczny nad rafą, proszę Państwa!
W autobusie zapytałam pana kierowcę (w nieśmiertelnych podkolanówkach, tam chyba wszyscy kierowcy autobusów noszą podkolanówki), czy autobus ten zatrzymuje się na przystanku niedaleko lotniska. Pan przytaknął, więc usiadłam i obserwowałam krajobraz.
W pewnym momencie autobus zjechał i zatrzymał się. Kierowca powiedział, że tu jest lotnisko i mogę wysiąść. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że nie wysadził mnie na przystanku, tylko prosto pod lotniskiem :)
Było to niesamowite, ale stanowiło jeden z miliona przykładów legendarnego australijskiego podejścia do drugiego człowieka, jak to się mówi.
Lotnisko okazało się kilkoma niewielkimi budynkami i pasem z trawy. Wyglądało dość niepozornie, ale za to ujrzałam kilka bardzo fajnych, niedużych samolotów. Wyobraziłam sobie, że takimi pewnie latają Flying Doctors, i od razu zrobiło mi się przyjemnie.
Na lotnisku zebrała się całkiem spora drużyna, ale wszyscy pomieściliśmy się w małym samolociku. Przemiły pilot opowiedział nam pokrótce, co i jak, po czym rozpoczął się lot.
Moje pierwsze wrażenie: ależ trrrrrrrzzzzęsło przy starcie!
Szybko wylecieliśmy nad ocean - i zaczęło się! Widoki były istnie nieziemskie - rafa widziana z góry wygląda magicznie, woda utkana jest najpierw wyspami, a potem już tylko atolami koralowymi. Zaparło mi dech, dosłownie nie wierzyłam własnym oczom, bo widok przebił wszystkie zdjęcia, jakie widziałam.
Obejrzałam słynną Heart Reef (którą pokazuje się na 80% pocztówek z tego rejonu), okazała się bardzo malutka i musieliśmy mocno zniżyć lotu, by była dobrze wyeksponowana do robienia zdjęć.
Lądowaliśmy także na wodzie i tu poczułam lekki dreszczyk emocji :)
Zerknęłam jeszcze na plażę Whitehaven Beach (tak, znowu). Cała okolica widziana z góry wydaje się jeszcze piękniejsza.
Lot trwał godzinę, ale miałam wrażenie, że było to zaledwie 5 minut.
I oto stoimy, już po wylądowaniu, robię sobie pamiątkowe zdjęcie z pilotem. Oczarowana, mówię mu, że musi uwielbiać swoją pracę, na co on z uśmieszkiem: "well, it's not so bad" :) Wyobrażacie sobie - być pilotem, latać codziennie, ciągle poznawać nowych ludzi i jeszcze oglądać tak często te niesamowite cuda? Ja tak chcę...
Przemaszerowałam na przystanek i oczekując na autobus, wymieniłam się wrażeniami z dwiema Aussie. W pewnym momencie zauważyłam czarnego pająka łażącego po przystanku. Na wszelki wypadek (aby go lepiej obejrzeć, nie to żebym się bała ;)) ) wstałam. Pająk polował na mrówki, których było tam sporo. Zwróciłam uwagę dziewczyn na tego paskuda, zapytałam się ich, czy może on być jadowity. Jedna z Aussie obejrzała się tylko za siebie (ciągle siedząc), przyjrzała się pajączkowi i stwierdziła z wielkim luzem: "nieeeee wiem, chyba nieeeee".
Ja wymiękłam.
Jeszcze tylko pożegnalne fish and chips (tym razem rybą dnia była jakaś dew fish, czy podobnie zwana, w każdym razie najlepsza ze wszystkich do tej pory zjedzonych) i już siedzę w autokarze, który w nocy przewiezie mnie do Cairns.
Ciąg dalszy nastąpi!