Samo powitanie nie było może najfajniejsze.
W trakcie jazdy z Airlie Beach okazało się, że na autostradzie był wypadek i trzeba jechać dróżkami. W rezultacie dojechałam sporo później, niż w planie, bus z hostelu dawno odjechał i grzałam na piechotę przez miasto z wielkimi walizami.
Ale z drugiej strony nie było tak źle - do hostelu nie było daleko, zaliczyłam efektowną wycofkę wielkiego autokaru na autostradzie, a przy okazji rozprostowałam kości po całej nocy.
Ale właściwie to zacząć należałoby od tego, że w autobusie kierowca postawił sobie za cel ochłodzić pasażerów (bo przecież tak gorąco na zewnątrz) i podkręcił klimę na maksa. Do pierwszego przystanku wszyscy byli już pozakrywani wszystkim, co mieli (ja miałam spodnie od piżamy wokół szyi.. bezcenne!). Na przystanku poprosiliśmy pana prowadzącego o skręcenie klimy choć trochę, więc skręcił... choć trochę. Było nieco mniej zimno po prostu ;) Na następnym przystanku poprosiliśmy więc bez użycia wyrażenia "a bit" i podziałało ;)
Po drodze przejeżdżałam przez miasteczko Townsville, które tylko na mapie wydaje się takie spokojne, hehe. Ok. godziny 2 w nocy było tam tak tłoczno, że praktycznie nie dało się przejechać! Na ulicach tłumy młodszych i starszych, idących z/na imprezę, siedzących na ławkach, siedzących przed knajpami i ogólnie świetnie się bawiących. Trochę żałowałam, że nie zostaję tam dłużej, a jednocześnie się zastanawiałam, czy ten widok oznacza, że do północy jest tam zbyt gorąco, by się bawić? :D Polecam to miejsce każdemu, kto chce przeżyć całonocną zabawę na ulicy i poznać milion ludzi jednej nocy.
Potem dojechaliśmy do miejsca wypadku, zawróciliśmy i pojechaliśmy bocznymi drogami.
Po dotarciu do hostelu trochę się umyłam, zostawiłam standardowo bagaż w przechowalni i ruszyłam w poszukiwaniu śniadania. Nic mi jakoś nie podchodziło, a subway dysponował jedną bułką z wczoraj, zlądowałam więc w McDonaldzie. I tu miłe zaskoczenie - australijskie Maccies rzeczywiście mają śniadania - niedrogie i nawet dające się czasem zjeść :) Skusiłam się na jakieś placuszki z masłem i syropem klonowym - i nieźle się zapchałam w cenie 6,75 dolców porcja.
Znalazłam tez biuro sprzedające wyprawy na rafę z firmą SEASTAR (zależało mi na tej akurat firmie po relacji Chmiela). Biuro okazało się dziurą w remontowanym budynku, pozostało mi więc wejść do jakiegokolwiek najbliższego. I wiecie, co się okazało? Że siedziała tam pani sprzedająca seastara - tak się złożyło, że akurat tam się przeniosła ;)
Wykupiłam więc wycieczkę na dzień kolejny, zarezerwowałam też małą wyprawę do Kurandy (o tym potem) i miło pogawędziłam z panią. Zdecydowałam się na wypożyczenie cyfrówki do zdjęć podwodnych - pani wykonała jeden telefon i po 15 minutach w biurze zjawił się wesoły Romek z pomarańczową skrzyneczką. Pan bardzo obrazowo opowiedział mi, dlaczego warto i w ogóle o co chodzi i w ciągu kwadransa byliśmy już przyjaciółmi.
Skoro formalności załatwione, pozostało mi pozwiedzać Cairns. Co też uczyniłam.
W międzyczasie zrobiło się bardzo gorąco, ciężko było więc łazić cały dzień.
W hostelu Koala czekała na mnie miła niespodzianka. Pokój okazał się być wielgachnym mieszkaniem, gdzie jedno pomieszczenie stanowiła kuchnia oraz kanapa z telewizorem, drugie było łazienką, trzecie zaś wielką sypialnią z szafą wnękową. Naprawdę poczułam się tam świetnie i niniejszym jeszcze raz polecam sieć hosteli KOALA. Hostel ten ma dodatkowo basen (pomoczyłam stópki) oraz grill-bar, gdzie codziennie sprzedawane są bardzo niedrogie obiadki dla gości.
Niedaleko hostelu stoją wielgachne, rozłożyste drzewa, w których gnieżdżą się kolonie nietoperzy owocowych. Pod drzewami widać informacje, że zdarza się, iż mały nietoperek wypadnie z korony drzewa - wówczas trzeba go zgarnąć delikatnie i zadzwonić, gdzie trzeba. Bardzo sympatyczne, na szczęście na żadnego malucha się nie natknęłam.
Spać? Spać, jutro dzień na wodzie!