Geoblog.pl    Strine    Podróże    Wenezuela - w krainie tukana...    Hasta luego, Venezuela...
Zwiń mapę
2008
15
gru

Hasta luego, Venezuela...

 
Wenezuela
Wenezuela, Maiquetia
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 12284 km
 
Rano wyjeżdżamy z Puerto Colombia. To ostatni dzień naszego pobytu w Wenezueli. I znowu droga przez góry, znowu klakson przed zakrętem, znów lekka choroba lokomocyjna.
W Caracas robimy małe zakupy - kawa, herbata, rum. Przydadzą się w zimowe wieczory w Polsce.
Dopada mnie smutek i nostalgia. Dosłownie dotknęliśmy powierzchni atmosfery tego kraju, pozwolono nam tylko przez chwilę zajrzeć do środka. Chcemy więcej!!!

Nie możemy odżałować Plaza Bolivar w Caracas. Naciskamy odpowiednio mocno i Andres się łamie. Nie zgadza się jednak, byśmy tam pospacerowali, obiecuje jedynie przewieźć nas w pobliżu. Jedziemy więc przez szerokie ulice, widzę spokojnych ludzi wykonujących codzienne czynności życiowe i czuję, że coś nam umyka. A może to sposób na to, byśmy jeszcze tu wrócili?

Andres ostrzega, że na lotnisku musimy być odpowiednio wcześniej. Mamy wrażenie, że chłopak trochę przesadza, ale widzimy w jego oczach powagę i chyba lekki stres :) W każdym razie dobre kilka godzin przed odlotem jedziemy w stronę lotniska. Autostrada (wielopasmowa, żeby nie było) zakorkowana. Z ciekawostek widzianych przez okna auta tkwiącego w wielokilometrowym korku mogę wspomnieć specjalne rampy, przedłużenia drogi, zbudowane lekko pod górkę. Andres mówi, że to w razie gdyby komuś wysiadły hamulce - wystarczy wjechać w takie odgałęzienie i auto samo wyhamowuje. Ciekawostka inżynieryjna, ale przy jakości tutejszych aut jakoś się nie dziwię.

Gdy docieramy do lotnisku, zaczyna się szopka. Najpierw stoimy w kolejce do kolejki. Potem w kolejce do mundurowego, który stoi przed kolejkami do check-inu i sprawdza, czy mamy paszporty. Na jednych paszportach przykleja kropkę czerwoną, na drugich pomarańczową. Ci czerwoni kierowani są na stronę, gdzie inny mundurowy sprawdza ich dokładniej. Andres twierdzi, że to loteria, jednak jego obecność chyba pomaga i dostajemy kropki pt. "dopuszczeni do obrotu".
Możemy więc stanąć w kolejce do check-inu. Gdy docieramy do stanowiska, dostajemy informację, że podatek lotniskowy, który trzeba zapłacić na każdym lotnisku w Wenezueli (OPRÓCZ tego, który mamy w cenie biletu), to nie wszystko. Rząd Chaveza wprowadził bowiem podatek wyrównujący, gdyż ten lotniskowy nie wystarczy (!). Stajemy więc w kolejce do dodatkowego podatku. Następnie stajemy w kolejce do okienka z podatkiem właściwym. W sumie zapłaciliśmy 3 podatki... Następna kolejka to kolejka do kolejki do wejścia na halę odpraw. Tu żegnamy się z Andresem. Wejścia pilnuje pan z karabinem i przypominają mi się klimaty z początku naszej wycieczki :)
Po kolejce do kolejki dostajemy się do kolejki właściwej, na końcu której jest bramka. Należy przez nią przepuścić bilecik, który dostało się przy uiszczaniu podatku właściwego. Jak się nie ma - trzeba wracać.
Następnie kolejka do rentgena. I już wydaje się, że to koniec kolejek, ale przy bramce przy samolocie tworzy się jeszcze jedna. Za bramką stoi pani, która każe - dosłownie - panowie na lewo, panie na prawo. Pod koniec tej kolejnej kolejki (ufff) stoją strażnicy i macają, czy ktoś nie przewozi drugów. Potem jest już tylko samolot. Aaaa chwileczkę, Krzysia przetrzepują dokładniej, widocznie wygląda podejrzanie.
Siedzimy w samolocie i czekamy. Nikt nic nie wie. Oficjalnie to czekamy na jakichś pasażerów. W międzyczasie korytarzem przechodzą stewardessy, rozpylające jakiś śmierdzący środek. Podobno odkażacz (!!!!!!!!!). Śmierdzi okrutnie, samolot ma już godzinę opóźnienia, a w nas rośnie coraz większy wnerw.
W końcu dostajemy informację, że bagaże są jeszcze raz trzepane antynarkotykowo i w końcu, z dwugodzinnym opóźnieniem, wylatujemy z Caracas. Przesiadkę w Paryżu mamy na ścisk, więc nieco się stresujemy. Nie jesteśmy naiwni i nie wierzymy, że skoro mamy przesiadkę na samolot tych samych linii (maści wiadomej, francuskiej), to tamten samolot poczeka. Pani stewardessa oczywiście nic nie wie i nie może się dowiedzieć, bo obsługa lotniska paryskiego, cytując, ŚPI. A podobno to w Wenezueli panuje maniana.

Nie będę się rozpisywać, co było dalej. Załoga samolotu, która do chwili wylądowania nie wiedziała, przy jakiej bramce lądujemy, dziki pęd przez lotnisko, bo w samolocie nie potrafili nam powiedzieć, czy i gdzie jest kolejny samolot. Opóźnienie samolotu do Berlina, nikt nic nie wie, koczujemy przy 0 stopniach Celsjusza na zimnej posadzce lotniska CDG, otulając się kolejnym kocem. Częstują nas... zimną colą (!). Ja chcę do wenezuelskich kolejek! Aaaaa!
Do Poznania docieramy spóźnieni o jakieś 6 godzin. Idziemy na pizzę z przyjaciółmi i nie dociera do mnie, że to już koniec wenezuelskiej przygody. Ciągle żyję atmosferą tamtego kraju, bo uzależnia. Przenika do środka, łapie się wewnątrz wszystkich narządów i nie chce puścić. Daje o sobie znać w momentach doła, zmęczenia, kiedy klient marudzi, kiedy zimno, ciemno i źle.
Musimy tam wrócić.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Strine
Magda Rut
zwiedziła 5% świata (10 państw)
Zasoby: 74 wpisy74 22 komentarze22 552 zdjęcia552 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.07.2008 - 04.07.2008
 
 
15.08.2008 - 15.08.2008
 
 
10.04.2009 - 10.04.2009