Przenocowałam w miłym hosteliku, w którego otwartej kuchni przywitał mnie pająk siedzący pod sufitem. Był za daleko, by kogokolwiek ugryźć, a i nie wyglądał na szczególnie agresywnego lub takiego, który skacze na ludzi dla rozrywki. Na wszelki wypadek zdjęcie zostało jednak zrobione z daleka ;)
Po szybkim śniadaniu (i tak wyjeżdżałam przedostatnia), wyruszyłam na plażę. Pogoda bez porównania - żywe słońce, stopniowo przejaśniające się niebo (pod koniec była już typowa australijska "lampa") i przepiękne fale. Aż żal, że mapa jasno wskazywała, że w tych pięknych falach czają się tabuny rekinów...
Pojechałam plażą (niezły tłok się zrobił, tak przy okazji) do wraku statku Maheno, który to kiedyś rozbił się u wybrzeży Fraser Island i od tej pory dokonuje żywota totalnie przerdzewiały i omywany słonymi falami. Budzi szacunek i wywołuje zadumę nad ulotnością życia. A propos - wrak umiera, ale w wodze go opływającej tego życia jest mnóstwo - meduzy, ślimaki i inne morskie żyjątka, których nazwać nie zdołam.
Po drodze zaliczyłam lądowanie samolotu (Cessna type) na plaży, jak też i jego start. W pewnym momencie kołował prosto na mnie, co spowodowało nieco nerwową reakcję i chęć, cytując, spieprzania stamtąd :)))
W końcu udało mi się rozwinąć prędkość dozwoloną na tej plaży, czyli 80 km/h. Jechało się naprawdę bosko. Zatrzymałam się na przerwę przy największym strumieniu wypływającym z głębi wyspy do morza, zwanym Eli Creek. Atmosfera istnie piknikowa - ręczniki, dzieci grające w piłkę, panowie pijący lekkie piwo i ogólnie wieczny weekend. Poszłam tym strumieniem nieco wgłąb wyspy (PRZEJRZYSTA woda) i poczułam się nieco jak w filmie przyrodniczym - busz, prześwitujące przez gałęzie promienie słońca, ciepła woda i roślinność jak z bajki.
Słońce naprawdę paliło - mimo smarowania się filtrami, pod koniec dnia wyglądałam jak krewetka królewska. Od pewnego momentu zakrywałam ręce i szyję, ale nie zawsze pomagało. Naprawdę było ciężko, co widać będzie na zdjęciach ;)
Wracając zahaczyłam o jezioro McKenzie i... pożałowałam, że nie miałam więcej czasu, bo trzeba było zdążyć na barkę odpływającą z drugiej strony wyspy. Jezioro jest przepiękne, biały piasek, ciepła woda, na której widać co najmniej 3 odcienie niebieskiego i przede wszystkim cisza, mimo małego tłumku ludzi okupujących plażę. Następnym razem tam na pewno zostanę dłużej...
Na sam koniec należy się DUŻA pochwała dla firmy Aussie Trax. Oczywiście za typowo australijską uprzejmość i pomocną dłoń - wydrukowali mi bilet na autokar, przechowali wszystkie bagaże, i byli naprawdę przesympatyczni.
Końcówka dnia zafundowała mi małą porcję stresu, gdyż przepakowując się na dworcu autobusowym (w Hervey Bay dworzec vel terminal = kilka ławek na dworze przed centrum handlowym. Ale tu przecież zawsze ciepło, więc w sumie i fajnie) nie mogłam znaleźć paszportu. Z wizją magicznego telefonu do ambasady przetrząsałam walizki i o dziwo znalazł się na samym dnie, schowany w boczną kieszonkę torebki, którą miałam w Brisbane. Od tej pory ZAWSZE już uważałam, gdzie mam paszport/inne ważne dokumenty.
PS Jeszcze za zgubienie biletu powrotnego tak bym się nie denerwowała ;) Mały pretekst by zostać w Oz nieco dłużej ;)
Podsumowując - wyspę Fraser Island polecam z całego serca, gdyż tu poczułam prawdziwą wolność, miałam niesamowity kontakt z australijską przyrodą i przeżyłam małą nirwanę w wydaniu miłośników tego kraju - poczucie, że jest się w takiej "prawdziwej", pierwotnej Australii i przeżywa się w związku z tym kilka uczuć, których do tej pory mi nieco brakowało. Wśród uczuć znalazł się stres, że nie zdąży się zjechać z plaży, mały strach, gdy czytało się ostrzeżenia, jak postępować w przypadku spotkania gromadki dingo, czy też ból po wystawieniu ramion na 10 minut na słońce. Ale przede wszystkim nieprzebrany ZACHWYT.