Rano ledwo zwlekam się z łóżka. Wszystko nadal piecze, nadal mam skurcze nóg, ale tylko przez sekundę pojawia się myśl, by zostać w pokoju i nigdzie nie jechać. Szybko mija, przecież nie spędzę całego dnia w hostelu tylko dlatego, że coś mnie boli :D
Wlekę się więc na dół, zamieniam dwa słowa z przemiłymi dziewczynami na recepcji (uśmiechają się znacząco widząc, jak kuśtykam) i czekam na transport z firmy obsługującej przejazd do Kurandy.
W końcu przyjeżdża pan, który zabiera mnie i informuje, że pociąg odjeżdża za kwadrans, ale dworzec niedaleko. Niestety, krążymy po centrum Cairns szukając jeszcze dwójki ludzi, więc na dworcu zjawiam się 5 minut przed odjazdem. Pociąg do Kurandy wygląda prześlicznie - jest to odrestaurowany, stary pociąg, w którym jest pełno starych, klimatycznych zdjęć, na ścianach są ekraniki z animacjami i prezentacjami, a siedzenia są... z jakiegoś koszmarnego skaju, który w trymiga przykleja mi się do nóg. Dodam, że ubrałam się w długie (acz przewiewne) spodnie, na ramionach mam chustę, a głowę chroni kapelusz. Moja skóra nie zniosłaby kolejnej dawki słońca.
Dostałam od tego pana małą, żółtą naklejkę, którą mam nakleić sobie na ubranie z przodu, by widział, kogo ma odebrać w drodze powrotnej. Sprytne :)
W pociągu siada obok mnie para ludzi w średnim wieku. I co się okazuje? Jest to Polka, która skończyła tę samą uczelnię, co ja, wyszła za mąż za Francuza i mieszkają razem we Francji. Jak miło mi się robi, gdy z nimi (a właściwie bardziej z nią) rozmawiam. Bardzo współczuje, widząc moją gimnastykę, gdy próbuję podnieść się z siedzenia.
Podróż mija bardzo szybko. Jedziemy najpierw przez równinę, by następnie zacząć mozolną wspinaczkę na płaskowyż Atherton. Po drodze mijamy plantacje, pojedyncze domostwa, po czym wjeżdżamy w las deszczowy.
Po drodze zatrzymujemy się na stacyjce Barron Falls, gdzie robię zdjęcia przepięknemu wodospadowi. Okolica jest prześliczna, zaś cała podróż to coś, co naprawdę warto w Australii przeżyć. Pociąg chowa się w tunelach, wolno mija plantacje ananasów, przejeżdża przez wielki, stalowy most, a człowiek czuje się, jakby podróżował w czasie.
Dojeżdżam do Kurandy. Tutaj mam trochę czasu wolnego na połażenie. Zabieram się więc darmowym busem, który podwozi mnie do centrum. Plan jest prosty - zwiedzić motylarnię i ptaszarnię, a przede wszystkim Koala Gardens.
Okazuje się, że bardziej opłaca się kupić jeden bilet łączony na te trzy atrakcje, niż korzystać z innych voucherów i zniżek.
Motylarnia to niewielkie pomieszczenie z naturalną roślinnością i tryliardami motyli latających dokoła. Motyle są oggrrrromne, przysiadają czasem i wówczas można podziwiać ich tęczowe kolory. Chodzę zachwycona, pstrykam zdjęcia, naklejam moją żółtą naklejkę na kapelusz i w rezultacie po chwili mam na nim kilka motylków. Jeden siada mi także na ręku. Mogłabym stamtąd nie wychodzić, ale przecież tyle jeszcze do zobaczenia! Idę więc do ptaszarni, gdzie podziwiam prześliczne papugi, ale także inne gatunki, których nazw już nie wspomnę.
Na końcu nadchodzi pora na Koala Gardens. Spotykam tam ludzi, którzy kochają pracę z misiami i to widać. Dłuuuugo stoję przed stanowiskiem z misiami, robię sobie także z nimi zdjęcia. Mam szczęście - moje zdjęcie na początku wychodzi nieostre, trzymam więc misia nieco dłużej. Misia kochana zaczyna mnie obwąchiwać, kręcić się, przejeżdża mi pazurami po buzi, ale co tam! Wrażenie do końca życia.
Rozmawiam też z panią, która wygląda jak koalowa mama. Misie garną się do niej, chcą być przez nią noszone na rękach i widać, że są u niej szczęśliwe.
Wychodząc, przechodzę przez stanowiska z gadżetami dla turystów. Wielu przyjeżdża tu właśnie na zakupy i to jest główne turystyczne przesłanie Kurandy - kup dużo!
Ja jakoś nie jestem zachwycona i kupuję sobie... lody. Jakoś nie trafia do mnie cała ta komercja. Cieszę się, że tu przyjechałam, bo byłam w tych raczej mniej komercyjnych punktach tego miasteczka. Gdyby nie to oraz cudowna podróż w obie strony, byłabym zawiedzona.
Przechodzę przez centrum, które składa się praktycznie z samych sklepów i galerii sztuki, po czym docieram do stacji kolejki linowej, którą mam wrócić na dół. Stacja jest zaraz przy dworcu kolejowym.
Pani w okienku tradycyjnie pyta, skąd jestem i cieszy się, że z Polski, bo "ona jest z Niemiec, więc jesteśmy sąsiadami". Miłe.
Wsiadam do wagonika i jazda! Płynę wolno nad czubkami drzew budujących wspaniały las deszczowy. Oglądam papugi latające między gałęziami, rośliny pnące się po innych i nie mogę wzroku oderwać. Przejeżdżam nad rzeką i zatrzymuję się na pierwszej stacyjce. Można tam pójść na mały spacer po punktach widokowych i obejrzeć m.in. wodospad Barron Falls. Oczywiście korzystam. Wsiadam ponownie do kolejki i "płynę" do kolejnej stacyjki - Red Peak, gdzie podziwiam m.in. najwyższy gatunek drzewa w lasach deszczowych - kauri pine.
Dojeżdżam do Caravonica Lakes - ostatniej stacji kolejki linowej. Piję tam orzeźwiającego Slushie w oczekiwaniu na transport do Cairns i trochę żałuję, że nie mam więcej czasu, by odwiedzić centrum kultury Aborygeńskiej - Tjapukai (położone zaraz przy stacji kolejki).
Wracam do Koali nieco połamana. Przepakowuję się - w końcu rano lecę do Czerwonego Centrum! Już nie mogę się doczekać.