Geoblog.pl    Strine    Podróże    Australia 2007    Somewhere in the middle, czyli pierwsza noc w buszu
Zwiń mapę
2007
01
lis

Somewhere in the middle, czyli pierwsza noc w buszu

 
Australia
Australia, Środek buszu
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 20634 km
 
Wstaję o nieludzkiej porze. Co tam, trzeba być twardym, jak się przebywa w tak niegościnnej części Australii. Zjadam śniadanie i czekam w recepcji na busika, który zabierze mnie w stronę przygody. Podjeżdża nieco zdezelowana toyota z przyczepką, napakowana już ludźmi. Na oko - wszyscy w moim wieku. Pakuję się do środka i ruszamy. Czy już wspomniałam, że od rana PADA?

Nasz przewodnik to Nathan, który jest rodowitym Aussie i gada równie niewyraźnie, jak rodowity Aussie. Cały dzień zajmie mi, by zacząć go choć trochę rozumieć :) Jak sam przyznaje, jego słownik jest dość ubogi i zawiera dużo słów na "F" i "S". Zapoznaję się powoli z resztą towarzyszy niedoli - autobus jest dość niewygodny, mało miejsca.

Wyjeżdżamy z Alice, cały czas pada. Oczywiście lokalni się cieszą, bo to pierwszy deszcz od paru miesięcy - kangury znowu zaczną się rozmnażać, w niektórych rzekach popłynie woda, będzie szansa napełnić zbiorniki na deszczówkę. Mi jednak nieco mniej do śmiechu - gdzie jak gdzie, ale w tym miejscu się deszczu nie spodziewałam (99% zdjęć z Red Centre, jakie widziałam, to patelnia). Co tam jednak, dam radę.

Droga prowadząca w stronę Uluru to Stuart Highway, która jest prosta jak drut i w sumie można nią przejechać kontynent w poprzek. W pewnym miejscu z tej autostrady skręca się praktycznie pod kątem prostym w Lasseter Highway. Nie jest to zbyt skomplikowana trasa.

Niedaleko za Alice drogę przecina nam... mała powódź. Rację ma Nathan mówiąc, że w tej części kraju to jak tylko coś, to od razu plaga/klęska. Spadło trochę deszczu i od razu drogi zalane. Przejeżdżamy powoli i cieszymy się jak dzieci :) Przy okazji zauważam miarki do pomiaru wysokości wody, które stoją w wielu miejscach po drodze.

Niedługo potem Nathan zatrzymuje się na poboczu (które tu jest po prostu nieutwardzoną ziemią) i okazuje się, że utknęliśmy. Chyba z godzinę wykopujemy busa z błota, w końcu wyciąga nas przypadkowo przejeżdżająca terenówka. My robimy zdjęcia, oni robią zdjęcia...

Następny przystanek to farma wielbłądów. Tak tak, w Australii są wielbłądy i to luzem hasające po buszu! Kiedyś ktoś je sprowadził jako świetne zwierzęta pociągowe i oczywiście rozmnożyły się na potęgę. Na farmie można za drobne przejechać się na wielbłądzie. Farma pełni też oczywiście ważną funkcję giełdy informacji - w tych trudnych warunkach farmy (tu zwane stations) to miejsca, gdzie przejezdni mogą, a nawet powinni dopytywać się o warunki pogodowe i inne ciekawostki. Trzeba zdać się na pomoc drugiego człowieka, gdyż bez tego można bardzo łatwo ZGINĄĆ.

Nathan zapuszcza języka i okazuje się, że prawdopodobnie nici ze spaceru po Kings' Canyon, gdyż droga tam prowadząca jest zalana. W zamian idziemy tylko na krótki spacer po Katherine Creek i tu zapoznaję się z MUCHAMI. Muchy to coś, o czym można napisać osobno, bo w outbacku można je spotkać wszędzie. Szukając wilgoci, wciskają się do oczu, nosa, uszu, siadają całymi tabunami na ludziach i nie ma przed nimi ucieczki. Ja mocno polecam zakup siateczki, którą zakłada się na kapelusz i przynajmniej do oczu nie włażą. Właśnie od much bierze swój początek słynne australijskie powitanie, czyli machnięcie dłonią przed oczami :) Aussie salute, mates :)

Z krótkimi przerwami, wciąż pada. Zasięgamy wieści na Kings Creek Station i okazuje się, że właściwie to nic już tego dnia nie zdziałamy. Jedziemy więc w busz, gdzie rozbijamy obóz przy starej, zniszczonej wiacie. Wszędzie kupy kangurów i wielbłądów, coś okropnego. Wszystkie śpiwory są przemoknięte, wszystkie swagi również.
No właśnie, swag. To taki australijski wynalazek, powstał w czasach pionierskich, gdy ludzie dopiero odkrywali ten kraj i nosili swój dobytek na plecach. Swag to taki ni to śpiwór, ni to namiot - z brezentu. Po zwinięciu tworzy mniej lub bardziej zgrabną rolkę, którą można sobie przywiązać do plecaka. Kiedyś ludzi wędrujących po kraju i np. strzygących owce za kasę nazywano swagmanami. Ładnie, prawda?

Ten wynalazek będę zawsze przeklinać. Człowiek wskakuje w to (wewnątrz musi być jeszcze śpiwór) i zapina się CAŁY. Włącznie z takim małym pseudodaszkiem nad głową. Są tylko dwie małe szczelinki na oddychanie i delikwent czuje się w tym czymś jak w trumnie. Pomijając fakt, że ciągle miałam wrażenie, że zaraz do środka wlezie jakiś pająk, przez te szczelinki właśnie.

Spiwory podsuszyliśmy przy ognisku, zjadłam też jakiś posiłek, w którym rozróżniłam tylko dwa smaki: twardy i miękki. Ognisko było cenne także i z tego względu, że dopiero tu dowiedziałam się, że z całego towarzystwa jedynie Nathan jest Australijczykiem. Reszta to Anglia, Finlandia, Austria, Kanada, Niemcy, Polska (ja), Holandia i coś tam jeszcze. Pogadałam trochę, wypiłam parę piwek i padłam.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
Wera
Wera - 2015-02-17 23:22
Super obrazowy opis.Czuję się prawie jak bym była na miejscu ;) Dzięki,fajnie piszesz :)
 
 
Strine
Magda Rut
zwiedziła 5% świata (10 państw)
Zasoby: 74 wpisy74 22 komentarze22 552 zdjęcia552 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.07.2008 - 04.07.2008
 
 
15.08.2008 - 15.08.2008
 
 
10.04.2009 - 10.04.2009