Geoblog.pl    Strine    Podróże    Australia 2007    Cywilizowany pokój dla czworga, czyli ratunek w cywilizacji
Zwiń mapę
2007
02
lis

Cywilizowany pokój dla czworga, czyli ratunek w cywilizacji

 
Australia
Australia, Uluru National Park
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 20781 km
 
Od rana dla odmiany pada :) Zbieramy się szybko, pakujemy mokre swagi na mokrą przyczepę, jemy naprędce mokry posiłek i jedziemy. Oboje buntujemy się nieco wobec wizji kolejnej nocy z suszeniem śpiwora przy ognisku i zabieramy swoje do środka autokaru.
Wszyscy jesteśmy nieco zmęczeni, ale w końcu dziś zobaczymy Uluru!

Wyruszamy w drogę, dzisiaj muzykę puszczają dwie Holenderki, co oznacza każdy utwór po 10 sekund... i kolejny. Denerwujące, po pewnym czasie nawet bardzo - łapię sie na tym, że mam ochotę udusić Ilję.

Jedziemy przez jakiś czas - i w końcu JEST GÓRA! Pojawia się znienacka na horyzoncie i z minuty na minutę rośnie. Nie możemy od niej oderwać wzroku.
Lądujemy w ośrodku Yulara, w którym można zarówno biwakować (my), jak i przespać się w normalnym hotelu. Rozkładamy mokre swagi i rozwieszamy je pod wiatą, pod którą będziemy spać. Jest tu cywilizacja - idziemy wziąć prysznic i się przebrać. Nathan sprzedaje nam newsa dnia - podobno droga powrotna do Alice Springs jest zalana i nie można nią przejechać. Podobno także zalana jest totalnie droga do Kings Canyon, a co za tym idzie, do ośrodka wypoczynkowego położonego w jego pobliżu. Ludzie tam są odcięci od świata już trzeci dzień. Cóż, wizja cudowna, zwłaszcza, iż zapowiadane są kolejne ulewy... Nieco się denerwujemy, ale sposobem australijskim stwierdzam, iż jakoś to będzie i na pewno zdążymy na samolot w Alice.

Ruszamy w drogę i znowu widzimy GÓRĘ. Wygląda przepięknie - przecinają ją w pionie nitki wodospadów - podobno rzadka rzecz na Uluru, ale wobec takiej ulewy trudno mi w to uwierzyć :) Jak czytam w tutejszym przewodniku po parku, wejście na szczyt Uluru zamknięte jest przez 80% roku, głównie przez pogodę. No to jak nie za wysoka temperatura czy wiatry, to chyba deszcze, prawda?

Wszyscy cykamy zdjęcia z drogi i ciągle się gapimy na tę naszą górę. Teraz jednak jedziemy nieco gdzie indziej - do wzniesień zwanych Kata Tjuta (w języku Anangu, czyli tutejszych Aborygenów, znaczy to dosłownie "wiele głów"), gdzie zrobimy sobie spacer.

Oczywiście po wyjściu z autokaru dopadają nas muchy, ale chyba się do nich przyzwyczailiśmy. Ruszamy trasą obchodzącą część Kata Tjuta. W międzyczasie pogoda poprawia się tak, że na niebie jest tylko kilka chmurek. Robi się gorąco, ale jednocześnie powietrze jest znośne - orzeźwiające po całonocnych ulewach. Mając na uwadze informacje Nathana o możliwym odwodnieniu, wypełniamy zalecenia - każdy powinien mieć przy sobie pełną butelkę wody, którą można uzupełniać po drodze. Powinno się także brać kilka łyków mniej więcej co kwadrans, nawet jeśli nie chce się pić. I wiecie co, to jest prawda, ani się spostrzegam, jak wypijam całą butelkę.

Trasa jest urozmaicona, czasem trzeba się nieco wspiąć, czasem idzie się spacerkiem, jednak w 100% przebiega przez teren lądowania kosmicznego - całe miejsce wygląda nieziemsko, nierealny kolor ziemi i skał w połączeniu z kawałkami roślinności oraz błękitnym niebem dają wrażenie, jakby było się w jakiejś zbudowanej przez człowieka scenografii.

W trakcie spaceru poznaję nieco bardziej ludzkie oblicze naszego żwawego przewodnika - opowiada nam o barwnikach aborygeńskich, które zbieramy i malujemy kamienie (i ręce/policzki/co kto tam chce), pokazuje nam też żaby, które wydają z siebie w czasie parzenia się taki odgłos, jakby ktoś dął w trąby. Echo niesie się po górach, żabki okazują się niepozornymi drobiazgami pływającymi w strumyku.

Po paru godzinach wracamy do autokaru i jedziemy pod GÓRĘ na spacer. Tu należy się małe wyjaśnienie. Na Uluru można się wspinać - nie jest to oficjalnie zabronione przez Aborygenów, ale też przy każdej okazji próbują oni turystów odwieść od tego zamiaru. Jednym z argumentów jest to, że dla nich ta skała jest jak dla nas kościoły - święte miejsce, związane z kultem. Trasa wspinaczki jest jednocześnie tradycyjną trasą aborygeńskich mężczyzn. Alternatywą jest spacer dokoła Uluru, który także jest świetną propozycją. Spacer składa się z kilku odcinków "świętych", które wywodzą się z tutejszej rdzennej kultury. I na taki właśnie odcinek spaceru właśnie idziemy. Góra w zbliżeniu jest jeszcze bardziej nieziemska, niż z daleka. Ma dziwną fakturę; jakby był to zardzewiały wielki kawał żelaza, od którego odłupują się łuski rdzy. Sama skała nie jest jednorodna (wbrew geologicznej nazwie: monolit), gdyż momentami składają się na nią odłupane wielkie kawały kamienia. Ma pełno dziur, jaskiń, wgłębień i wyżłobień. Nathan pokazuje nam aborygeńską kuchnię, miejsce do niańczenia dzieci, miejsce, gdzie młodzi mężczyźni przechodzą inicjację. Wszystko to działa na wyobraźnię i to bardzo. W niektórych miejscach nie można robić zdjęć - dlatego, że są to święte punkty związane z podstawami pierwotnych wierzeń. Argumentem może być fakt, że np. pewne miejsca zastrzeżone są dla oczu kobiet lub mężczyzn - i co by było, gdyby kobieta przypadkiem zobaczyła taki męski spot na zdjęciu?

Pogoda się znowu psuje, ale dzięki temu udaje nam się upolować przepiękną tęczę :) Oglądamy też młodych Aborygenów skaczących ze skały do wody, jest rewelacyjnie :) Przede wszystkim zaś oglądamy przepiękne wodospady. Mogłabym tam zostać wiele godzin...

Po zjedzeniu mokrego lunczu, kierujemy się w stronę aborygeńskiego centrum kulturalnego. Mamy tu trochę czasu wolnego, który wykorzystujemy na zapoznanie się, a raczej liźnięcie ich kultury. Jestem zafascynowana - na pozór proste, ich wierzenia są w głębi tak skomplikowane, że momentami nie jestem w stanie wszystkiego pojąć.
Oglądam też film z pokazem tańca, gdy słyszę jakieś ciche głosy po polsku. Znowu Polacy! Zaczepiam trzy kobitki wychodzące z sali i nie wiem, czy nie był to błąd. Przyjechały tu we trzy (dwie w wieku naszych rodziców, jedna młodsza) z wykupioną wycieczką. Mają angielskiego lektora, gdyż wycieczka była wykupiona przez ich zięcia/szwagra. Tylko najmłodsza mówi nieco po angielsku, starsze ni chu chu. Wszystko to skutkuje czym? Tak tak, narzekaniem. Że wprawdzie zięć zafundował przelot, ale nie zafundował już dojazdu z wybrzeża do centrum. Że nic nie rozumieją (o dziwo!), że to wszystko takie drogie, i jeszcze pogoda do kitu. Mogłabym słuchać tego narzekania bez ustanku, ale jakoś nie pasuje mi ono do miejsca, którym jestem totalnie zauroczona. Szybko się więc żegnam... bardzo rozczarowana tym spotkaniem.

W autobusie Nathan sprzedaje nam kolejnego newsa. Otóż nadciąga nawałnica i nie powinniśmy spać pod wiatą. Możemy pojechać do schroniska i tam przenocować, albo zdecydować się na tę wiatę. Mała burza mózgów i decydujemy o podziale grupy. Część zostaje pod wiatą, my mamy dość mokrych ciuchów i wizji przeziębienia i razem z 6 pozostałymi osobami jedziemy do schroniska młodzieżowego. Bierzemy dwie czwórki i w sumie cieszymy się, że nie nocujemy na dworze. W innych warunkach - ekstra, ale po ostatniej nocy mamy dość.

Jesteśmy w pokoju z naszymi ulubionymi Holenderkami. Trochę gadamy, idziemy coś zjeść - cały ośrodek Yulara jest megapełny, wszyscy siedzą przy piwie i grillu. Szybki prysznic i spać. Na zewnątrz leje.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Strine
Magda Rut
zwiedziła 5% świata (10 państw)
Zasoby: 74 wpisy74 22 komentarze22 552 zdjęcia552 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.07.2008 - 04.07.2008
 
 
15.08.2008 - 15.08.2008
 
 
10.04.2009 - 10.04.2009