Halo, tu przygoda! Wstawać, śpiochy!
Czegoś takiego nam zabrakło. Budzik poświrował, a może pozostał jeszcze w północnoaustralijskiej strefie czasowej - w każdym razie wstaliśmy sporo za późno. Pamiętajcie, że w Australiowie czas zmienia się w sposób chiński, nieco nielogicznie i naprawdę warto zwracać uwagę na to, co mówi stewardessa lub pilot po wylądowaniu. Mieliśmy szczęście jeszcze w Alice, że wstaliśmy o godzinę za wcześnie, a nie za późno ;) To byśmy sobie zwiedzili Uluru...
Jest to jedna z PODSTAWOWYCH spraw w Oz. Może się powtórzę, ale jest naprawdę kluczowa!
Zebraliśmy się w miarę szybko (tak szybko, że Krzyś zapomniał z szafy swojej kurtesi i wracaliśmy z miejscowości oddalonej o pół godziny drogi) i ruszyliśmy. Na początku przejechaliśmy przez Torquay, które jest miejscowością typowo turystyczną i jedną z australijskich mekk surferskich. Uchodzi za surferską stolicę Australii, hmmm.
Na pobliskiej plaży Bells Beach odbywają się coroczne zawody surferskie. Miasteczko w dużej mierze opiera się na tym pięknym sporcie - znajdziecie tu mnóstwo sklepów marek typowo tematycznych. Są nawet outlety tych marek, a całości dopełnia charakterystyczne, letniskowe budownictwo oraz wszechobecne sklepy z deskami i sprzętem.
Obejrzeliśmy tu pomnik ANZAC oraz sławetną plażę Bells. Nie było na niej zbyt wielu maniaków, ale to pewnie ze względu na dość zimną i wietrzną pogodę. Jedziemy więc dalej!
Wybrzeże jest na początku dość "normalne", stopniowo jednak się zmienia. Droga wije się prosto nad brzegiem oceanu, dając niesamowite wrażenie. Także i pogoda zachęca do wolnego delektowania się okolicą. Często zatrzymujemy się na wielu specjalnych wysepkach widokowych, robimy zdjęcia. W pewnym miejscu idziemy na skały - wyglądają jak wymodelowane specjalnie, urocze miejsce :)
Krajobraz po drugiej stronie drogi również się zmienia, jest momentami taki typowo wiejski, z zabójczo zielonymi łąkami, owcami i końmi pasącymi się na trawce. Trochę pagórków, trochę wodospadów, jednym słowem - sielanka. Jedziemy bardzo wolno także i dlatego, że droga ma tylko jeden pas w każdą stronę, a jest bardzo kręta. Są spore różnice poziomów, a czasem od oceanu oddziela tylko barierka energochłonna.
Zresztą - gdzie tu się spieszyć! Jest tak pięknie...
Mijamy po drodze miasteczka - Anglesea, Aireys Inlet Lorne, Apollo Bay. Każde typowo nadmorskie, prześliczne, zachęcające do zatrzymania się na dłużej. Ja bym tu mogła żyć. Zatrzymujemy się po drodze przy pięknej latarni morskiej - a niebo jest krystalicznie czyste. Uwierzcie - to raj!
W Apollo Bay Great Ocean Road przechodzi wgłąb lądu. Można tu zjechać z głównej drogi, by zahaczyć o latarnię morską na Cape Otway. Oczywiście zjechaliśmy i dzięki temu przeżyliśmy jedno z najwspanialszych doświadczeń w Australii!! Jechaliśmy przez las eukaliptusowy, przed którym stały znaki ostrzegające przez różnymi zwierzątkami leśnymi, w tym przed obecnością koalek, które mogą nagle wyskoczyć na drogę. Krzyś jechał więc wolniutko, bo przecież kogo jak kogo, ale misia bym nie chciała skrzywdzić. Ja patrzałam po koronach eukaliptusów. I w pewnej chwili zobaczyłam MISIA! Wywołało to u mnie niekontrolowany okrzyk "MISIU!", co u Krzysia z kolei spowodowało nerwową palpitację serca. On myślał, że misiu na drodze, ja zobaczyłam misia wysoko na drzewie :) Pojechaliśmy dalej, zatrzymaliśmy się na parkingu przy latarni, gdzie, tak się złożyło, stało kilka przepięknych, starych samochodów. Ach, te Mustangi...
Do samej latarni (która notabene była naszym głównym celem zjechania z GOR) nie weszliśmy, gdyż stwierdziliśmy, że to droga przyjemność. Pojechaliśmy więc z powrotem tempem spacerowym, i w pewnej chwili zobaczyliśmy auto na poboczu oraz ludzi wpatrujących się w koronę drzewa. No i znowu zobaczyłam misia - Krzyś nie miał wyboru, musiał się zatrzymać.
W tych eukaliptusach żyje pełno dzikich misiów koalek!!! Patrzyły na nas z góry, niektóre spały, niektóre jadły, niektóre po prostu zerkały z ciekawością, a może i zdziwieniem - co to za małpy tam na dole. Trafiliśmy też na jedną mamusię z dzieckiem oraz na misia, który szedł po poziomej, zwężającej się gałęzi. Doszedł w końcu do najdalszego miejsca, usiadł i spojrzał się na nas w dół. Przekomiczne :)
Pełni wrażeń (ja w lekkim szoku, w końcu nawet wielu Aussies nie widziało misia na wolności!) wróciliśmy na Great Ocean Road i po wielu zawijasach prowadzących nas przez przepiękne, zielone tereny z bajkowymi domkami, owieczkami, krówkami i jeziorami, wyjechaliśmy znowu nad ocean.
Dojechaliśmy do miejsca, gdzie wybrzeże tworzy przepiękne klify z uroczymi plażami. Oczywiście poszliśmy sobie na taką plażę, gdzie było dosłownie kilkoro ludzi. Klify robią tak niesamowite wrażenie, są wielgachne, wręcz przytłaczają swoją potęgą. I pomyśleć, że ocean jest od nich silniejszy...
W końcu zaczęły się formacje skalne w parku narodowym Port Campbell. Wśród nich flagowa, powielana na tysiącach pocztówek - formacja Twelve Apostles. Są to resztki klifu wyrastające teraz z oceanu, a co ciekawe - jest ich teraz tylko 8. Robią jednak wrażenie. Cała okolica jest świetnie przygotowana turystycznie - wszędzie są punkty widokowe na klifach, wszystko jest rewelacyjnie oznakowane, są także parkingi.
Przy Apostołach zostaliśmy na zachód słońca, po czym ruszyliśmy w stronę mieściny Port Campbell - w końcu trzeba się gdzieś przenocować! Po krótkich poszukiwaniach (miasteczko, o ile jest to miasteczko, jest naprawdę niewielkie) znaleźliśmy motel - trochę droższy, niż nasze dotychczasowe noclegi, ale warto było!
Zjedliśmy w małej pizzerii całkiem niezłą pizzę - wrażeń było tyle, że właściwie nie byliśmy głodni. Wróciliśmy do motelu, spojrzeliśmy w niebo - a tam MILIONY MILIONÓW gwiazd! Nigdy, przenigdy nie byłabym w stanie sobie wyobrazić takiej rzeszy światełek na niebie - momentami gwiazdki zlewały się ze sobą, tyle ich było. Krzyś zaczął pstrykać zdjęcia, na których, jak się potem okazało, widać świetnie ruch nieba :)
Ja zaś stanęłam z boku, wpatrując się w niebo. I nagle usłyszałam znajome odgłosy z pobliskiej grupy drzewek. Tak, to miś koala właśnie się obudził i chyba wołał znajomych na imprezę. To zrozumiałam i ja, niestety w ciemnościach nie mogłam namierzyć tej mety. Pozostało posłuchać go jeszcze przez chwilę. Misiu w końcu powiedział dobranoc, więc i my poszliśmy spać :)