Rano po śniadaniu (chlebek tostowy z dżemem) poznajemy Kasię i Marcina, którzy właśnie przyjechali w swoją podróż poślubną. Będziemy towarzyszami przez sporą część podróży. Razem pakujemy się do auta, którym jedziemy na dworzec autobusowy. Dworzec jest ogromny, podjazdy to betonowe ślimaki. Jest wcześnie rano, ale wokół sporo ludzi. Stoimy w kolejce (do dworca?). Dziewczyna, która nas odprowadza, przynosi bilety. Siedzimy w poczekalni, zaglądamy do lokalnej gazety, która obwieszcza wyniki wyborów. Wychodzi na to, że w Caracas partia Chaveza nie zdobyła większości. Jesteśmy w lekkim szoku, Chavez pewnie też :)
Zaczynamy kręcić się nerwowo na siedzeniach, gdy zbliża się godzina odjazdu autobusu. Nic się nie dzieje, nie słychać zapowiedzi odjazdu. Przyzwyczajeni, że autobusy odjeżdżają w miarę punktualnie, pytamy naszą kontaktową dziewczynę, o co chodzi. O nic, okazuje się, nie chodzi. Po prostu w Wenezueli to normalne, że o godzinie odjazdu ludzie dopiero leniwie wstają i formują kolejkę do odprawy.
Zdajemy bagaże i lądujemy w wielkim, klimatyzowanym autokarze. Pamiętając doświadczenia z australijskiego Greyhounda i po lekturze kilku dobrych rad z internetu, jesteśmy zaopatrzeni w ciepłe ciuchy. Przydają się, naprawdę! Do wenezuelskiego autokaru strach wsiadać bez ciepłego sweterka.
Z około godzinnym opóźnieniem wyjeżdżamy z dworca i niemal natychmiast wpadamy w korek. Czy wspominałam już, że tu zawsze są korki?
Wleczemy się ulicami Caracas i podziwiamy widoki. No, nie ma czego podziwiać, wokół beton, syf, beton. Przejeżdżamy wzdłuż dzielnic barrio i mam szansę przyjrzeć im się z bliska. Wyglądają kosmicznie źle: wszędzie kabelki podłączone do domów na słowo honoru. Brud, krzywe cegły, strome uliczki, suszące się pranie. Przypominam sobie, co mówił Manuel: wenezuelskie barrio to nie do końca dzielnica biedoty. Większość z tych ludzi ma pracę w Caracas. Może nie są prezesami, ale urzędników mieszka tu wielu. Dla sporej ilości mieszkanie w barrio to kwestia tradycji, przywiązania (np. tu się wychowali, tu mieszkają ich amigos). Niektórzy mają sprzęt stereo, DVD, anteny satelitarne. A z drugiej strony w wielu barrio przestępczość jest olbrzymia, a policja nawet się tam nie zapuszcza.
Podróż do Ciudad Bolivar jest strasznie monotonna. Teoretycznie powinniśmy tam być na tyle wcześnie, by jeszcze zrobić sobie spacer po centrum. W praktyce autobus się wlecze, psuje na autostradzie, totalna maniana. W Ciudad Bolivar lądujemy po zmroku. Odbiera nas facet, który bardzo mało habla inglese. Wiezie do hotelu i buenas noches.
Hotel jest lokalną wersją wypasu. Ma cztery gwiazdki i gdzieś tam ma podobno basen. Jak na warunki polskie – max. 2 gwiazdki. Nie, żeby to nam przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Na naszych drzwiach siedzi maleńka jaszczureczka, która jest na etapie wymiany ogonka. Ma może 5 cm i jest przesympatyczna. Hotel stoi przy lokalnym lotnisku i co 5 minut nasz pokój wypełnia się hałasem silników.
Jesteśmy głodni i postanawiamy spróbować burżuazyjnego, wenezuelskiego jedzenia. Lądujemy w hotelowej restauracji, gdzie zjadamy dość kosztowny... makaron. Ale smaczne było, a na dodatek przy wyjściu zagadała nas pewna pani, która mówiła łamanym polskim. Miły akcent.
W hotelu trzeba się przepakować – jutro część ciuchów zostaje na przechowaniu i ma dojechać osobno, my zaś awionetką lecimy w dzicz z niewielkim bagażem.