Rankiem jedziemy w kierunku miasteczka z przystanią, przy której czekają łodzie zabierające chętnych wgłąb delty Orinoko. A właściwie delty Amacuro, bo tak formalnie nazywa się to miejsce (i jednocześnie stan Wenezueli, w którym delta się znajduje). Nasza łódź jest blaszana, silnikowa i dość pojemna – zmieściłaby z 10-15 osób.
Pogoda jest przepiękna. Czujemy wiatr we włosach i trochę świrujemy na łodzi, wliczając dziwne pozy i opalanie się na dziobie. Po jakimś czasie wpływamy w coraz węższe odnogi rzeki. Jest cudownie: spokojna woda, drzewa zwisające po obu brzegach rzeki, papugi, pojawiające się co jakiś czas wioski Indian Warao. Wodę porastają wędrowne rośliny – rzeczne hiacynty, które oczyszczają rzekę, ale jednocześnie potrafią się nagromadzić w mniejszych kanałach i zablokować trasę.
Gdy dopływamy do naszego obozu przy jednej z mniejszych odnóg delty, nasze szczęki znajdują się gdzieś przy dnie rzeki. Obóz jest niesamowity: kilkanaście domków (palafitos) na palach przy brzegu rzeki oraz mostek. Dokoła dzika dżungla z mnóstwem odgłosów. W obozie mieszkają i pracują Warao. Cały obóz jest zbudowany na palach, między domkami chodzi się po drewnianych mostkach, a po przejściu na drugą stronę dżungli przechodzi się przez obszerny „chillout zone” - otwartą chatę z hamakami i siedziskami. Za tą chatą jest już dzicz, i to taka całkowita.
Pod mostkami jest rzeka i można tam spotkać węże.
Ku naszej radości dostajemy domy przy skraju rzeki (niektóre są od drugiej strony mostka i wychodzą na dżunglę). Każdy ma słomiany dach i moskitiery zamiast okien. Jest łóżko z moskitierą, wydzielona strefa z prysznicem i WC, a na balkonie jest ławeczka i hamak. Moglibyśmy tu zostać na dłużej, potrzebowalibyśmy tylko zapas repelentu, bo komary dadzą nam jeszcze popalić.
Camp Abujene jest jedną z najpiękniejszych noclegowni, jaką zdarzyło nam się widzieć. Cisza, spokój, dzicz. Spacerujemy po obozie, poznajemy się z nieco oswojoną arą. Rzeka, gdy niezmącona, daje lustrzane odbicie nieba i dżungli, co wygląda kosmicznie.
Przekąszamy trochę owoców i lunch – w tym pyszny chleb wyrabiany na miejscu przez Warao. Nie, nie jest to cassabe, tylko świeżutki, jeszcze ciepły chlebek.
Po lunchu dostajemy kaloszki. To ważne, by dobrze dopasować je do nogi, już niedługo dowiemy się, dlaczego. Na razie siedzimy przed jadalnią i gawędzimy z parą Belgów, którzy przypłynęli tu z własnym przewodnikiem. W obozie mieszka jeszcze niewielka grupa emerytów, chyba Niemców. Po lunchu wypływają i robi się zupełnie cccciiiiicho.
Nadchodzi pora na nas – bierzemy kalosze i jazda do łodzi. Płyniemy po rozmaitych odnogach rzeki i szczerze powiem, że gdyby nie Indianin, stwierdzilibyśmy, że w dżungli nie ma zwierząt poza owadami. Nawet Sergio nie był w stanie wypatrzyć małp, tukanów, leniwca, węży, papug. Wyglądało to mniej więcej tak: płyniemy, nagle przewodnik zbacza z kierunku i podpływa bliżej rzeki. Pokazuje ręką drzewo i po dłuższym wpatrywaniu białasy widzą małpę. Kolejny przystanek i oczom białasów ukazuje się tukan. Podpływamy pod jedno z drzew i dostajemy zadanie znalezienia węża. Rozglądamy się posłusznie, w końcu przychodzi mi do głowy, by spojrzeć w górę. Są! Nad naszymi głowami, pięknie wpasowane w gałęzie, wygrzewają się dwa węże. Nigdy byśmy ich nie zauważyli!
Po drodze oglądamy także rozmaite rośliny, m.in.: wodne ananasy (wyglądają podobnie do tych jadalnych), rzeczne kakao (ma piękne kwiaty), aloes oraz roślinę, której liście po rozgnieceniu pienią się i służą jako mydło. W krzakach kłócą się ptaki guacharaca – przepiękne, wielkie, z czubem, które z wrzaskiem i trzepotem odlatują głębiej w dżunglę na widok zbliżającej się łodzi.
Tutaj powiem coś więcej o guacharaca. Polska nazwa to kośnik czubaty lub hoacyn. Wczoraj czytałam o nim u Fiedlera i okazuje się, że to wielkie dziwo. Otóż pisklęta hoacyna mają szczątkowy pazur na końcach skrzydeł i skrzydła te dzięki temu pomagają poruszać się w krzakach. Coś, jak płazy, na dodatek te pisklaki świetnie pływają. Pazur ten potem jest niewidoczny i ptaki tracą umiejętność pływania i, jak to określił Fiedler, głupieją :)
Zatrzymujemy się przy brzegu, posłusznie oblewamy się repelentem i nakładamy na głowy moskitiery, które przezornie kupiliśmy jeszcze w Polsce. Wchodzimy w dżunglę i z czystym sumieniem powiem, że zrozumiałam wówczas, w jaki sposób dżungla wykańcza. Ta dzisiejsza była całkowicie dzikim ostępem. Teren bagnisty, zarośnięty lianami i krzewami, które trzeba wycinać maczetą. Wszędzie kolczaste drzewa, liście, pająki i chmara komarów. Chmara to mało powiedziane – dosłownie nas oblazły i nic nie robiły sobie z litrów repelentu. Zdołały przebić się przez długie rękawy, spodnie i górną część moskitier „nagłownych”, która przylega do skóry głowy. Nikomu nie życzę takich atrakcji. Nasz Indianin przebijał nam maczetą drogę i pokazywał różne rośliny. Wysmarowanie spalonymi liśćmi jednej z nich chroni przed komarami, inna służy na rany. Owoce jeszcze innej dają wodę: należy taki owoc przekroić i można wypić trochę wody, uważając jedynie, by nie dotknąć ustami brzegu miąższu – jest bardzo piekący. Ogólnie dżungla to jedna wielka apteka i drogeria w jednym. Dla tych, którzy ją szanują i się jej uczą, ma naprawdę wiele do zaoferowania. Inna sprawa, że może też zabić, jednak Indianie radzą sobie w niej świetnie.
Chodzimy po tej dziczy i chodzimy, zapadamy się w bagno i mało nie gubimy kaloszków. Tutaj jasne się staje, że kalosz musi być idealnie dopasowany do nogi, a i tak czasem trzeba go przytrzymać. Udaje mi się wpaść w błoto po uda i tym sposobem dżinsy (nie chroniące przed armią komara) zostają unurzane w śmierdzącej brei.
Kiedy wydaje nam się, że chodzimy już jakieś 3 godziny i jesteśmy 5 kilometrów od brzegu, wychodzimy prosto na naszą łódź. Okazuje się, że cały czas byliśmy o kilkadziesiąt metrów od łodzi, a spacerek zajął nam 45 minut. Jesteśmy wymęczeni, ubłoceni, ugryzień komarów szkoda liczyć i tylko nasz przewodnik wygląda elegancko i świeżo. Już wiem, dlaczego przez dziką dżunglę idzie się maksymalnie kilka kilometrów dziennie.
Powoli płyniemy w stronę jednej z wiosek Indian Warao. Już na brzegu otacza nas grupa dzieci, najwidoczniej przyzwyczajonych do turystów rozdających im różne dobra. Sergio przypomina sobie, że miał nam przypomnieć o zakupie torby cukierków do rozdania, gdy byliśmy w Puerto Ordaz. Mam przy sobie tylko owocowe pastylki odświeżające oddech, które oddaję dzieciakom do podziału. Z perspektywy czasu stwierdzam, że to nawet lepiej – moje cukierki przynajmniej nie miały cukru. Niestety próchnica to olbrzymi problem u Indian – nie są do niej przystosowani, opieka stomatologiczna kiepska vel zerowa, a cukierki nie pomagają.
Robimy sobie z dzieciakami zdjęcia, są bardzo zainteresowane tym, jak wyglądają na zdjęciu, pokazuję im więc ujęcia na monitorku. Są wyjątkowo fotogeniczne i bardzo zabawne, gdy łamaną hiszpańszczyzną próbuję się z nimi dogadać.
Zbliża się zachód słońca. Wypływamy na szerszą rzekę i obserwujemy tabuny papug wracających na noc do gniazd. Lecą parami, co wygląda naprawdę cudnie. Zapomniałam wspomnieć, że na łodzi mamy lodóweczkę z lokalnymi trunkami, co oznacza nieustanne wspomaganie rumem z colą. Słońce zachodzi nad dżunglą, a do nas zbliża się pływający supermarket. To dzieciaki z pobliskiej wioski, oferujące na sprzedaż rękodzieło. Pokazują nam kolejne naszyjniki, misy i paciorki i w tym momencie żałuję, że nie jesteśmy wycieczką bogatych niemieckich emerytów z portfelami wypchanymi eurakami.
Na noc wracamy do obozu. Komary dają czadu, a my po krótkiej lekcji salsy/merengue idziemy spać. Dżungla dopiero w nocy daje o sobie znać w pełnym wydaniu. Leżymy i słuchamy, jak ktoś kogoś zjada, ktoś inny jest zjadany. Wokół nas mnóstwo pisków, pohukiwań i syków. Moskitiery nie izolują dźwięków i bardzo dobrze – dżungla opanowuje nas i nasze sny. W środku nocy zaliczamy niespodziewaną pobudkę, bo coś nam chodzi po suficie. Nie chcemy wiedzieć, co to było :)