Nie za bardzo jest o czym pisać, bo dzisiaj się opierdzielaliśmy. Rano wybraliśmy się po śniadanie na stację benzynową. Jest tam malutki sklepik oraz bardzo sympatyczny kotek. W pobliżu jest też dworzec autobusowy i z pojazdu aktualnie wysypywała się gromada plażowiczów chętnych do smażenia mięska na słońcu.
Następnie poszliśmy na plażę – Playa Grande. Na miejscu można albo rozłożyć się na dziko, na kocyku, albo zapłacić za leżaki. Wybieramy wersję oszczędną i mościmy się niedaleko końca plaży, gdzie jest bardzo mało osób. Część plaży z leżakami jest ściśle wypełniona.
Wśród turystów są zarówno gringos, jak i mnóstwo Wenezuelczyków. Atmosfera plażowa :) Dzień spędzamy na obserwowaniu krabów, rzucaniu się na fale i smażeniu szynek. Odpoczywamy po wszelkich dżunglach i dziczach, zbieramy siły przed wyprawą do parku. Dziwne uczucie – my tu się prażymy i przekładamy leniwie z boku na bok, a w Polsce mróz, plucha, zawierucha.
Jemy też obiad w lokalnej, rodzinnej knajpce. Zaprasza nas do niej mały chłopczyk i jest bardzo fajnie. Jedzenie nie jest najwyższej próby, ale kto by się tam przejmował (maniana cd.) :)
Jestem oczarowana tym miejscem. Gdy idziemy z plaży, moją uwagę zwraca grupka lokalsów tańczących do muzyki z jakiegoś rzęcha. Muzyka ekstra, więc od razu kupuję płytę. I drugą. I trzecią. Każda kosztuje niebotyczne 8 zł i jest po prostu zwykłą płytą CD-R z nagranymi utworami i skserowaną listą. Nikt tu nie przejmuje się jakimiś prawami autorskimi – zapomniałam wspomnieć, że muzykę w takiej formie można kupić wszędzie.
Krzyś od wczoraj poluje na pewnego krążownika o odgłosie V8 - chce nagrać odgłos jego silnika na kamerę, a jest on tak bardzo szlachetny, jak bardzo to autko się rozlatuje :))