Wcześnie rano spotykamy się z Virgiliem i wsiadamy do jego wysłużonej terenówki. Jedziemy wgłąb parku Henri Pittier i czeka nas kilka godzin łażenia po lesie. Razem z nami jest jeszcze chłopak z Rumunii, którego imienia nadal nie pamiętam :)
Park Henri Pittier jest najstarszym wenezuelskim parkiem narodowym. Został utworzony w 1937 roku i na początku nazywał się Rancho Grande. Dopiero potem został nazwany od nazwiska szwajcarskiego naukowca, który poświęcił sporo lat odkrywaniu przyrody wenezuelskiej. Pan Henri Pittier odkrył ponad 30 nowych gatunków roślin, więc zasłużył sobie, by jego nazwisko było codziennie wymawiane przez dziesiątki turystów.
Park jest pięknie położony w górach. Na jego terenie jest las chmurowy (czyli las, w którym przez większą część czasu są chmury :) ), plantacje trzciny cukrowej, jedne z najlepszych plantacji kakao, przepiękne plaże nad Morzem Karaibskim, stara elektrownia wodna z systemem dystrybucji wody z parku, a to wszystko okraszone wieloma gatunkami ptaków, pumami, jaguarami, tapirami, paprociami drzewiastymi i wodospadami.
Przez ciasne zakręty i wąskie podjazdy docieramy do naszego przystanku. Zostawiamy tam auto i, aby uniknąć podchodzenia pod górkę (a robi się upalnie...), wsiadamy w lokalny autobus. Pełen folklor: jesteśmy jedynymi turystami, autobus dysponuje naturalną klimatyzacją (otwarte okna), na oknie ma naklejony plakat wyborczy i wjeżdża w serpentyny z prędkością samobójczą. Przypominam, że górskie drogi są tutaj raczej wąskie i często mieści się na nich tylko jeden samochód.
Od autobusu już tylko kawałek spaceru i wchodzimy w las. Podobno jest tu sporo węży, na szczęście wzięliśmy solidne buty. Wspinamy się po kamiennych ścieżkach, przechodzimy przez strumyczki i po około godzinnej wspinaczce docieramy na niewielką polankę, gdzie odpoczywamy.Obok nas rośnie krzaczek z kawą – niepozorna roślinka z czerwonymi kuleczkami, w których środku są ziarenka. Potem się je praży, zalewa wrzątkiem i odlatuje (wenezuelska kawa jest jedną z najlepszych na świecie).
W lesie widzimy mnóstwo dziwnych roślin: „kocią sierść” z listkami tak miękkimi, jak futerko, mimozy zwijające się pod wpływem dotyku, przepiękne orchidee, wielgachne rośliny z liśćmi wielkości trzech dłoni, olbrzymie paprocie drzewiaste. Tylko wyglądam dinozaura, który mógłby się wychylić zza tej paproci. Wokół nas świergolą ptaszki, a my wędrujemy wzdłuż starego, cementowego koryta, którym kiedyś z góry spływała woda i zasilała elektrownię wodną. Chowamy się za olbrzymim korzeniem drzewa „el nino”, podglądamy motyle, dotykamy obrzydliwych wijów, przechodzimy przez wodospady i ogólnie jest wspaniale.
Po drodze przedostajemy się po śliskich kamieniach do małej groty z figurką Matki Boskiej z Lourdes. Obok jest niewielki wodospad – doskonałe miejsce na kanapkę :)
Docieramy także do plantacji trzciny cukrowej i jemy tu lunch. Z widokiem na przepiękną dżunglę osnutą chmurami, rzecz jasna, a także na zabudowania plantacji trzciny.
Idziemy dalej wzdłuż kanału wodnego. Po drodze widzimy stare, zepsute pozostałości po urządzeniach do pompowania wody. Tak docieramy do zabudowań starej hydroelektrowni Agua Fuerte (w osadzie Uraca), zbudowanej w 1910 roku (inne źródła twierdzą, że w latach 60-tych, jeszcze inne – że w latach 20-tych). Podobno zbudowali ją Niemcy. Była to pierwsza elektrownia wodna w Wenezueli, obecnie jest to centrum kulturalne składające się z kilku niszczejących zabudowań. Przed budynkami eksponowane są stare, omszałe turbiny i rury. Jestem zaskoczona, bo całość wygląda romantycznie – coś na kształt starego, sekretnego miejsca w środku dżungli.
Niedaleko elektrowni jest kilkanaście zabudowań – taka niewielka wioska. Dzieci, psy, pranie na sznurkach. Przechodzimy obok domów, cały czas wzdłuż starego kanału wodnego. Przy kanale w pewnym momencie widzimy węża – podobno dość jadowity.
Dociera do mnie, że przez całą naszą wędrówkę nie spotkaliśmy na ścieżce nikogo. W parku z pewnością są turyści, jednak najwidoczniej poukrywali się w krzakach. W ogóle to bardzo łatwo tu zabłądzić, co uskuteczniliśmy na swoim przykładzie – wystarczy wejść w inną ścieżkę na rozwidleniu.
Gdy docieramy do miejsca, w którym zostawiliśmy samochód, jesteśmy wykończeni, ale bardzo szczęśliwi. Wędrówkę po tym parku polecam wszystkim – jest tak różnorodny, zielony, tajemniczy, zachmurzony i pełen niespotykanych roślin, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Nas też coś znalazło – po kąpieli w posadzie zauważyliśmy mnóstwo małych kleszczyków, które wędrowały po naszych ciałach w poszukiwaniu obiadku. Dranie nie zmyły się podczas kąpieli, trzeba je było zdejmować ręcznie. Mieliśmy więc trochę roboty, jednak już po chwili ruszyliśmy na miasto :) W końcu nasz ostatni dzień w tym miejscu i praktycznie przedostatni w Wenezueli. Odstawiamy więc wakacyjny standard: kolorowe domki, cisza na ulicach, słońce i upał, plaża, drinki, wieczorne bujanie się w rytm tambores i lokalny obiad na zakończenie wakacji.