Wczesna pobudka. Pocieszyliśmy się myślą, że Vincent Pacheu na pewno ma Malarone. Miał jedną paczkę i chusteczki w zewnętrznej kieszeni. Do środka plecaka nie zajrzeliśmy, ale mieliśmy już wizję wykorzystania jego slipków i T-shirtów. Krótkie pożegnanie z Aussies i już docieramy na lotnisko. Przede wszystkim kupujemy bilety na 14:30 - tym razem samolot nam nie ucieknie!
Unikając znajomych gęb, przechodzimy na terminal międzynarodowy. Spacer na świeżym powietrzu, by uniknąć konieczności spotkania z kałachem w betonowym bunkrze :)
Sadowimy się w knajpie i postanawiamy zjeść śniadanie. Jakiś ohydny placek empanada ze średnio świeżym kurczakiem nie zamroczył nas na szczęście. Ruszamy w ratalne obchody lotniska. Na stanowisku Air France pustka. W informacji turystycznej pustka (w głowie obsługujących). Wiele życzliwych osób pracujących na lotnisku i kilku policjantów przyglądających się nam podejrzliwie. Plecaka nie widać.
Z którejś z kolejnych wypraw Krzyś wraca z informacją, że w okienku Air France zanotował ruch. Flegmatyczny pracownik zapytał, dlaczego Krzyś ma nie swój bagaż, kazał mu przejść przez wagę do bagażu, po czym poprowadził go korytarzami do kolejnego melepety, który stwierdził tylko: Rut? Taaaak, jest bagaż. Usłyszawszy radosne wieści, popędziłam z Krzysiem do stanowiska i okazało się, że rzeczywiście JEST! Po jakichś 10 minutach mieliśmy już nasz bagaż!
Poszliśmy na terminal krajowy i, starannie unikając kontaktu wzrokowego z wieloma lotniskowymi cwaniakami, ustawiliśmy się do check-inu. Chcieliśmy tylko zdać nasze wielkie plecaki, ale spotkała nas kolejna niespodzianka. Możemy do Porlamar (lotnisko na Margaricie) polecieć wcześniej, samolotem o 12:50! Krótkie spojrzenie na tablicę odlotów: ale przecież nie ma takiego samolotu! Pani w okienku: ależ jest! Wydrukowała nam karty pokładowe i kazała iść do bramki nr 5, ale "słuchać komunikatów, bo bramka może się zmienić".
Poszliśmy po schodkach w dół i dołączyliśmy do sporej grupy lokalsów. Czekaliśmy na samolot i słuchaliśmy komunikatów. Po jakimś czasie para siedząca koło nas zaczęła coś do nas mówić. Ke?
Zanim zauważyliśmy, ludzi zebrał się niezły tłum. I byli coraz bardziej zdenerwowani. Znaleźliśmy anglojęzycznego przewodnika, który dzień wcześniej pomógł nam przy okienku ("O! Wy tu ciągle jesteście?), i który uświadomił nas, że:
- samolot nie przyleci, a przynajmniej nie wiadomo.
- Aeropostal to kiepskie linie, bo często się psują. Ale właściwie wszystkie lokalne linie są kiepskie.
- nie mogą znaleźć przedstawiciela linii i szukają go w całym budynku.
No słodko!
Zaczęło do nas docierać, że samolotu o 12:50 rzeczywiście nie ma, a miał to być opóźniony lot z 11-tej :) W międzyczasie na bramce zaczęli się zbierać pasażerowie na kolejny lot w tym samym kierunku. Po dłuższym czasie znalazł się pracownik Aeropostal. Przyniósł nam colę i lód. Został otoczony przez tłum zirytowanych lokalsów, a oni potrafią się irytować! Ktoś się nad nami zlitował i wytłumaczył, że samolot się zepsuł i że go naprawiają w hangarze. Ciarki mnie przeszły...
Atmosfera z czasem ulegała jeszcze większemu podgrzaniu. W pewnej chwili zorientowałam się, że stoimy razem z Wenezuelczykami, wznosimy bojowo pięści w górę i coś wykrzykujemy. Po kolejnej chwili zorientowałam się, że część tłumu migruje na górę. To my za nimi! Doszliśmy do innej bramki i... zrobiliśmy demonstrację. Okazało się, że do tej bramki przyleciał samolot Aeropostal, który miał lecieć do innego miasta, Puerto Ordaz. No więc krzyczeliśmy wraz z innymi: Puerto Ordaz NO! Porlamar SI! Chcielismy przejąć samolot, by poleciał tam, gdzie my chcemy. To się nazywa demokracja. Lokalsi chyba złapali do nas trochę szacunku :)
I wyobraźcie sobie, że w wyniku naszego strajku przyszedł pracownik Aeropostal i powiedział, że ten samolot nie może polecieć do Porlamar bo... jest za mały. Ale postarają się znaleźć inne i mamy wracać na naszą bramkę.
Po drodze zrobiliśmy jeszcze małą wrzawę na innej bramce, gdzie też stał samolot Aeropostal.
I tak staliśmy na bramce, zrobił się mały ścisk, ale twardo się nie dawaliśmy. Choćby się waliło i paliło, polecimy na Margaritę! W pewnym momencie byliśmy już best friends z kilkoma tambylcami.
Nagle znalazł się samolot! Ba - znalazły się 4 samoloty Aeropostal! Nastąpiła szybka odprawa, polegająca na tym, że przepchnęliśmy się przez tłum i popędziliśmy po płycie lotniska w stronę samolotu. Weszliśmy po schodkach, jeszcze tylko szybkie pytanie do pilota: Porlamar? Si, Porlamar! I siedzimy. I lecimy! I trzęsie, jakby każda śrubka leciała osobno. Może to ten zepsuty egzemplarz?
Lądowanie w Porlamar było wzruszające. Po kilkudziesięciu godzinach stresu, kilku colach, znajomości z lufą AK-47, kilku kilometrach biegu, dwóch demonstracjach i jednej empanadzie, byliśmy na miejscu!
"Nasi" Wenezuelczycy - ziomale ze strajku samolotowego wyściskali nas na pożegnanie. Zaprosili nas do restauracji, którą prowadzą w Porlamar. "Nasi dzielni Polacy!". Moja czapeczka z flagą Australii była nie na miejscu :)
Po krótkim rozeznaniu cenowym wsiedliśmy do taksówki, która za 70 Bf zawiozła nas na drugi koniec wyspy do hotelu. Liznęliśmy nieco miejscowych obyczajów drogowych - w końcu chcieliśmy wypożyczyć auto i pojeździć. Jeździ się tam głównie bez świateł, za to z pełną galerią wieśtuningowych gadżetów. Pierwszeństwo ma ten, kto jedzie szybciej. Więcej zwyczajów - w dalszej części opowieści.
Do hotelu dotarliśmy bez przygód. Recepcjonista spojrzał na vouchery, rozjaśnił buzię, poleciał na zaplecze i po chwili pojawił się z plikiem papierów. "No show, no show!" - zawołał radośnie i nie było po co się dalej tłumaczyć: że strajk, spóźnienie, nie ten bagaż, cwaniacy, nocleg za kratkami, demonstracje mające na celu porwanie samolotu...
Wylądowaliśmy w pokoju hotelowym. I życie wydało się takie proste. :)