Dzisiaj poznaliśmy Manuela, który miał być naszym przewodnikiem po Caracas. Chłopak na oko 27-letni, bardzo konkretny i ze sporą wiedzą. Wiele się od niego dowiedzieliśmy na temat codziennego życia Wenezuelczyków.
Pierwszym punktem wyprawy była dzielnica El Hatillo. Jest to niejako przedmieście Caracas, które jest jednym z ulubionych miejsc wypoczynku lokalsów. Nie dziwię się: małe, kolorowe domki, restauracyjki, galerie sztuki, wszystko kompaktowe i całkiem urocze. W porównaniu do wielkiego, betonowego Caracas jest to miła odmiana. Na dobrą godzinę zniknęliśmy w galerii ze sztuką indiańską. Jest olbrzymia i znaleźć w niej można wszystko: od ceramiki, przez biżuterię, hamaki, ubiory, zabawki, albumy, rzeźby, aż po broń. Moim ulubionym przedmiotem była tuba doskonale naśladująca odgłos deszczu. Przykłada się do tego ucho i pochyla, a ziarenka znajdujące się w środku uderzają o tubę i naprawdę słychać deszcz. Taki przyjemny, dżunglowy deszcz. Nie kupiłam tylko dlatego, że kiepsko widziałam kwestię wiezienia tego po całym kraju.
Zauważyliśmy także gliniane laleczki – pamiątki z Wenezueli. Ciekawostką jest fakt, że każda laleczka ma typową tutejszą figurę: spory biust i szerokie biodra. Całkiem seksowne te laleczki :)
Każda miejscowość w Wenezueli ma swój plac Simona Bolivara i El Hatillo nie jest wyjątkiem. Simon Bolivar jest dla Wenezuelczyków bohaterem narodowym i największą świętością. Nie radzę publicznie żartować na jego temat, naprawdę można zarobić guza!
W Hatillo rzucił mi się w oczy jeszcze jeden kontrast. W Caracas slumsy (zwane tu „barrios”) są wszechobecne. Porastają liczne wzgórza, tworzą wręcz osobne społeczności, do których służby publiczne nie mają wstępu. Barrios są zbudowane z małych, ceglanych domków, doklejanych jeden do drugiego. Większość z nich nie ma wykończonej elewacji i sprawia wrażenie, jakby każda cegła pochodziła z innej budowy. Są jednak miejsca, gdzie domki wymalowane są na różne kolory. Takie właśnie kolorowe slumsy widać z El Hatillo. Dziwne uczucie: w dole barwne, zadbane uliczki z galeriami sztuki, w górze równie barwne dzielnice biedoty (czy na pewno?), które razem tworzą pewien przewrotny rodzaj estetyki.
Z Hatillo wybraliśmy się do miejsca, z którego odchodzi kolejka linowa kierująca się do parku narodowego Avila. Jest to kolejne urocze miejsce, do którego nie było nam jednak dane dotrzeć. Po przyjeździe do stacji kolejki okazało się, że kolejka jest tego dnia nieczynna. Przyczyny? Zepsuta? Nieeee... po prostu poprzedniego dnia była niedziela i w dodatku wybory. To doskonały powód, by nie przyjść do pracy dnia następnego. Analogicznie dobrym powodem do opuszczenia pracy we wtorek jest to, że dnia poprzedniego był poniedziałek, a przecież wszyscy wiedzą, że poniedziałki to najgorsze dni w tygodniu.
Że ten kraj jeszcze nie zbankrutował... ja nie wiem.
Pojechaliśmy więc do miasteczka uniwersyteckiego. Jest to kompleks objęty szumną nazwą Światowego Dziedzictwa Unesco. Ładne cacko – kaczuszki chodzą po trawnikach wokół stawu, wszędzie tropikalna roślinność: palmy, gwiazdy betlejemskie... Ale bez szału. Nie zachwyciły mnie betonowe budynki uniwersytetu. Owszem, bardzo dobre warunki do nauki, zielono, spokojnie, naprawdę można się zrelaksować. Ale zaraz Unesco?
Z campusu było blisko do punktu widokowego, z którego doskonale było widać panoramę Caracas. Dziwne miasto. W centrum stal, szkło i piaskowiec z domieszką betonu. Szerokie ulice (rekordzistka ma 10 pasów!), które non stop są zakorkowane. Chmurka smogu, która unosi się nad miastem, a w dali góry, które chronią dolinę przed napływem wilgotnego, dusznego powietrza i sprawiają, że w Caracas jest naprawdę świetny klimat. Mnóstwo budynków w dziwnych kształtach. A wszystko otoczone niezliczonymi wzgórzami, na których ulokowały się barrios. Naprawdę dziwnie obserwuje się tę kombinację ze świadomością, że każdego dnia setki ludzi przyjeżdżają do Caracas w poszukiwaniu lepszego życia. Jak dla nas – to miasto jest jednym wielkim mrowichem.
Nasz przewodnik dwoił się i troił, by pokazać nam najfajniejsze kawałki Caracas. Dostrzegliśmy nutkę panicznego strachu, gdy poprosiliśmy go, by zawiózł nas na najsłynniejszy Plaza Bolivar w kraju. Chcieliśmy zobaczyć plac, zwiedzić kościół, w którym senior Simon był chrzczony i gdzie leżą jego doczesne szczątki. „Nie, to nie jest dobry pomysł” - nagrał sobie odpowiedź przewodnik i tą wersją karmił nas przez kilka godzin. Dlaczego? Plaza Bolivar w Caracas jest wyjątkowo niebezpiecznym miejscem. Mam wrażenie, że tam strzelają do każdego, kto ośmieli się pojawić w pobliżu. A już na pewno po okolicy krążą smoki turystożercy.
Próbowaliśmy pogodzić się z myślą, że dnia poprzedniego były wybory. Atmosfera w mieście była gorąca, konflikt i zamieszki wisiały w powietrzu. Łatwo było stać się przypadkową ofiarą systemu, a co najmniej ofiarą kieszonkowców. Podobno w uliczkach otaczających plac potrafią przystawić nóż do żeber i pozbawić człowieka dóbr doczesnych.
Nie odpuściliśmy jednak i postanowiliśmy ponowić prośbę, gdy już wrócimy z dziczy.
W ramach zastępstwa za plac zwiedziliśmy jeszcze galerię obrazów, która akurat pokazywała wystawę pewnego malarza, który postanowił namalować jeden widok w różnych porach dnia i przy różnej pogodzie. Hm, jednak nie jestem znawcą sztuki, nie doceniłam.
Obejrzeliśmy także muzeum archeologiczne, położone w pięknym ogrodzie. Mają odtworzone wykopaliska z mieszkań i warsztatów dawnych mieszkańców okolicy. Mają też rzeźby służące, zgodnie z zamysłem artystki, do dotykania.
Zjedliśmy obowiązkową cachapę w lokalnej knajpie. Cachapa to kawał słodkawego placka z mąki kukurydzianej. Do środka można włożyć cokolwiek, zależnie od inwencji kucharza. Cachapy jedliśmy w kilku miejscach w Wenezueli i za każdym razem było w nich coś innego: kurczak, warzywa, ryba. Wszystkie smaczne i bardzo sycące.
Jeszcze tylko małe zakupy spożywcze w bunkrowatym centrum handlowym (drrrrogo!) i przejażdżka metrem. Metro jest świetnym środkiem transportu w zakorkowanym Caracas (powinno się nazywać Carakorkas). Czy wiecie, że z okazji otwarcia metra wydano specjalne instrukcje zachowania się w tunelach i wagonach? Instrukcje zawierały zalecenia typu „nie pluj w metrze”. Tak!
Żegnamy się z przewodnikiem i ruszamy do hotelu. Zwiedzamy jeszcze kafejkę internetową. Nasze biuro podróży informuje, że nie będzie możliwa realizacja części planu podróży z powodów różnych. Jesteśmy zdezorientowani i mamy ponowne teżewe z Air France. Chcielibyśmy skupić się na rozwijaniu instynktu przetrwania i pierwotnych odruchów w dżungli, jednak jak na razie zmuszeni jesteśmy do myślenia i kombinowania, czyli tego, co trenujemy na co dzień w pracy. Nagrywamy na kamerę relację na gorąco i nasze przemyślenia, pakujemy się i idziemy spać.