Bliskość lotniska okazuje się zaletą. Mamy stawić się w biurze na lotnisku rano i przejście z hotelu zajmuje nam jakieś 10 minut. Na lotnisku meldujemy się u umówionej osoby i załatwiamy przelot. Resztę czasu pozostałą do odlotu spędzamy w poczekalni, obserwując towarzystwo. W 90% turyści, czekający na swoje samoloty do Canaimy. Wszyscy jacyś niedospani. Lotnisko niewielkie, ale sympatyczne i ma kilka biur podróży. Jakby kogoś naszła ochota, to może na miejscu wykupić sobie wyprawę do Canaimy w dowolnej opcji :)
W końcu przychodzi na nas pora, odprawiamy się i szybkim krokiem ruszamy w stronę awionetki. Pamiętam samolocik, którym lataliśmy nad rafą w Australii – świecił nowością, połowę roboty odwalał ekranik GPSa.
Tutejsza awionetka chyba pamięta Howarda Hughes'a. No przesadzam, ale trochę sprawia wrażenie, jakby każda śrubka leciała osobno. Pilot bardzo fajny, razem z nami zabiera paczki z gazetami. Nie wiem dlaczego, ale przez chwilę myślałam, że do samolotu zapakują nam jeszcze owieczkę, pocztę z całego miesiąca i zapasy chleba. Meeee... Siedzę koło pilota i widzę tylko kokpit. Specyficzne uczucie.
Leciiiiimy! Na początku tereny są jeszcze w miarę zamieszkane, ale w miarę lotu na południe, pod nami robi się coraz bardziej dziko. Dżungla przecięta wijącą się nitką rzeki, wielkie rozlewiska w kolorach rudozielonych. Chmury, indiańskie ogniska, góry. Z łatwością można sobie wyobrazić życie poniżej. Wioski indiańskie, nieprzebyte grzęzawiska, jaguary, pancerniki, tapiry. Ogrom dżungli poraża. Ja oczywiście myślę sobie, co by było, gdybyśmy zmuszeni byli do lądowania w środku dżungli. Ta zielona przestrzeń pod nami jest dla mnie całkowitą niewiadomą. Tajemniczą, pociągającą.
Pod nami pojawiają się tepui. Olbrzymie, robiące niesamowite wrażenie góry z płaskimi szczytami. Góry stołowe otoczone dżunglą. Z wielu spływają wodospady. Za chwilę lecimy już pod wielkimi rozlewiskami, rzekami, bagnami, jest baaardzo mokro. W dole widzimy ogromne wodospady wpadające do laguny, niedaleko której znajduje się wioska.
Lądujemy na pobliskim lotnisku. Po co komu asfaltowy pas, skoro można wylądować na rdzawej ziemi obok niego? :) Kołując, mijamy stojący już tylko na jednym kole stary, czerwony samolot, na oko DC-3. Ło rety...
Na lotnisku (maleńkie) jest kilkunastu turystów, kilku pilotów i kilka Indianek, które rozłożyły się ze stoiskami i sprzedają rękodzieło. Do nas podchodzi wesoły Romek w białej koszuli i przedstawia się jako Ruby (Rrrruby). Ruby jest: a) „tropikalnym barmanem” (słowo daję, tak ma na wizytówce), b) piosenkarzem (słowo daję, puszczał nam swoje łzawe kawałki z płyty), a do tego c) doświadczonym przewodnikiem po Canaimie. Charakterystyczne powiedzonko Ruby'ego to: Jor in de jangl! To tłumaczy wszystko: przemoczone buty, zapchany kibel, pewnie także całe zło tego świata :) Ruby przeprowadza nas przez posterunek strażników, gdzie uiszczamy opłatę za wstęp do parku narodowego (10 Bf od łebka) i informuje, że musimy trochę poczekać, bo czeka jeszcze na kilka osób. No, to czekamy i wdychamy, a Ruby krąży po lotnisku.
Naszym celem jest najwyższy wodospad świata, Salto Angel. Mamy dopłynąć do obozu hamakowego z widokiem na Salto Angel, a następnego dnia zrobić podejście do wodospadu.
Zaraz za budynkiem lotniska rozpoczyna się dżungla i w tamtą stronę ruszamy w grupie kilkunastu osób. Idziemy szeroką ścieżką w stronę wioski indiańskiej i tzw. lodge'ów, czyli obozów z pokojami gościnnymi. W jednym z nich, Wey Tupu, dostajemy klucze do pokojów i zostawiamy w nich swoje bagaże. Przepakowujemy się tak, by w małym plecaku zmieścić wszystko, co będzie nam potrzebne przez 2 najbliższe dni. A co będzie potrzebne? Wygodne buty, bielizna i bluzki na przebranie, coś ciepłego do spania, szczoteczka do zębów i tyle. U nas jeszcze dwa wielkie aparaty fotograficzne :)
Myśleliśmy, że będziemy się z tymi plecakami szlajać po jungli, ale po wszystkim okazało się, że nici z takiego ekstremum. Plecak takiej wielkości jest po to, by zmieścił się w pirodze, a nie płynął za nią.
Ruszamy w stronę wodospadów. Przyjemna przechadzka, docieramy do przystani, z której doskonale widać wielką wodę. To El Sapo i El Sapito, bardzo charakterystyczne, szerokie wodospady tworzące lagunę. Po jej drugiej stronie jest plaża, palmy moriche i bardziej cywilizowany lodge z przystrzyżonymi alejkami wokół domów.
Ilość wody robi na nas wrażenie, a to dopiero początek. Wsiadamy do łodzi, plecaki zabezpieczamy z tyłu pod wodoodporną płachtą. Mamy na sobie kurtki deszczowe. Łódź to typowa tutejsza piroga: drewniana, podłużna, z ławeczkami na ok. 2 osoby w poprzek. Zaopatrzona w potężny silnik Yamaha, dzięki czemu podróż trwa kilka godzin, a nie kilka dni.
Dopływamy do katarakt, gdzie ruszamy na piechotę przez sawannę, zaś opiekujący się łódką Indianie przeprowadzają ją przez wzburzoną rzekę. Spotykamy się po kilkudziesięciu minutach i płyniemy dalej. Już po chwili prawie wszyscy jesteśmy mokrzy – łódź pruje przez rzekę pod prąd, rozpryskując wodę dokoła. Woda ląduje na nas, wiadomka i tu ważna uwaga: jak udajecie się w dżunglę, przyzwyczajcie się do wilgoci. Jest nie do obejścia i po jakimś czasie człowiek przestaje zwracać uwagę :)
Płyniemy rzekami Carrao i Churun. Jest po porze deszczowej, wody w rzekach jest sporo. W porze suchej rzeki są w wielu miejscach niespławne i aby dostać się do celu naszej podróży, trzeba skorzystać z awionetki. Piroga wymiata!
Rzeka jest niesamowita. Woda ma rdzawy kolor, barwią ją soki roślin rosnących nad wodą. Z rzeki doskonale widać tepui. Są oszałamiające: olbrzymie, kładące cień na doliny. Otoczone dżunglą, ale wyrastające z niej jak okręty. Indianie mają legendę związaną z każdym tepui i każde ma odpowiednią nazwę.
W pewnym momencie na środku rzeki widzimy ogromne głazy. Wspólnymi siłami udaje nam się na te głazy nie wpłynąć, ale przez chwilę jest ufffff.... gorąco.
Po kilku godzinach dopływamy do obozu. Szczerze mówiąc mamy totalnie poobijane tyłki – siedzenie w łodzi na twardej, drewnianej ławce bez żadnego oparcia to super rozrywka :))) Jak traficie na taką łódź, rezerwujcie sobie miejscówkę z tyłu, na ławce prosto przed bagażami. Można się oprzeć i przebyć podróż po emerycku.
Jesteśmy przemoczeni, ale widok obozu to rekompensuje: niewielkie zadaszenie przy rzece, pod nim rozwieszone hamaki z moskitierami. Wszystko otoczone dżunglą. A po drugiej stronie rzeki? Mgła, a z niej wynurza się WODOSPAD. My mamy TAM wejść?!?!
Reszta dnia upływa nam dość leniwie. Jemy kuraka doskonale upieczonego przez zaprzyjaźnionego Indianina. Warunki niby survivalowe, ale Ruby stara się wszystkim dogodzić. Są napoje, talerzyki, serwetki, obsługa na pełnym wypasie. Aż nam dziwnie, mamy zupełnie inne doświadczenia z noclegów w obozach pod gołym niebem. Myjemy się przy świeczkach, suszymy, kładziemy spać. Co poniektórzy mają problem z zaśnięciem w gibiącym się hamaku. A podobno to takie wygodne, hm.