Od rana dzielimy się wrażeniami, w końcu pierwszy raz nocowaliśmy w hamakach. Ja jestem całkowicie połamana i czuję się jak po suto zakrapianej imprezie. Marcin ma swoje własne przeżycia (sorry, do tej pory się śmiejemy, jak sobie przypomnimy). W nocy musiał iść za potrzebą. Zamiast przejść 20 metrów między hamakami do prowizorycznego kibelka, wybrał junglę. Nie słyszeliśmy w nocy żadnych krzyków, ale rano opowiadał, że jak tylko stanął na skraju dżungli, zaatakował go jakiś owad wielkości mewy. Niemal nie spadliśmy z ławek ze śmiechu i do tej pory dżungla kojarzy mi się trochę z mewami. Jor in de jangl :))
Po śniadanku ruszamy w stronę wodospadu. Przepływamy łodzią na drugą stronę rzeki i ruszamy przez „jangl”. Teraz już wiem, że była to bardzo cywilizowana odmiana dżungli, jednak wtedy wydała nam się dzikim ostępem, gdzie różne stwory tylko czyhają, by nas dorwać. Podejście zaczynało się, wg słów Ruby'ego, półgodzinnym łagodnym spacerkiem, by potem przejść w półgodzinną wspinaczkę. Wersja nieoficjalna: łagodny spacerek to zaiwanianie pod górę po śliskich konarach przecinających ścieżkę, brnięcie przez kałuże i potykanie się o kamienie. Niemniej jednak ścieżka rzeczywiście szeroka. Druga część podejścia, czyli ta wspinaczka, jak dla mnie na początku nie różni się od części „spacerkowej”, ale potem rzeczywiście jest bardziej stromo. W dżungli jest duszno i wilgotno – poprzedniego dnia padał deszcz. Czuję, że wymiękam, wlokę się na końcu grupy i mam wrażenie, że zaraz wysiądzie mi pikawa.
Po drodze Ruby pokazuje nam różne rośliny, owady, pająki. W dżungli niby panuje cisza, a jednak ciągle odzywają się jakieś stwory. Dziwne uczucie, one nas widzą, my je – tak średnio :D
Docieramy w końcu do celu naszej podróży – skałki, z której widać spadającą z ogromną siłą wodę. Wodospad jest olbrzymi, wszędzie jest para wodna, wilgotność 5000%. Następnie idziemy w miejsce, w którym można zażyć kąpieli w naturalnym basenie z jacuzzi.
Wszyscy jesteśmy zachwyceni wodospadem. Szkoda, że nie możemy zostać tam dłużej, posiedzieć na górze i popatrzeć na wodę spadającą kilometr w dół. O, wielki Bum!
Schodzimy do obozu; lecę przez „jangl” jak na skrzydłach i tym razem jestem daleko na froncie.
Aby dotrzeć do łodzi, musimy przejść przez niewielką odnogę rzeki. Niby nic, ale dno bardzo kamieniste - przejście na bosaka to pokaleczone i poobijane stopy. Próbujemy i rezygnujemy z takiej opcji, po czym przechodzimy przez rzekę w butach. Po wyjściu każde wylewa kałużę i ruszamy do obozu. Teraz już wiem – przez takie rzeki najlepiej przechodzić... bez butów, ale w skarpetkach.
Mam ochotę wejść do prysznica tak, jak stoję. Całe ubranie jest przepocone i wilgotne od pary wodnej w powietrzu. Kąpiel i butelka wody pomagają i czujemy się jak nowo narodzeni. Daliśmy radę, podeszliśmy do najwyższego wodospadu na świecie!
Ruszamy w drogę powrotną, zahaczając jeszcze o wioskę indiańską. Spędzamy tam chwilę, oglądamy "pole uprawne", patrzymy, jak robi się chleb, próbujemy indiańskiego piwa (błe). Ruszamy dalej, przy kataraktach zaliczając dłuższą przechadzkę. Krajobrazy niesamowite, w dali widać pojedyncze chałupy Indian. Gdy czekamy na łódź, dopadają nas malutkie muszki puri-puri. Nie działają na nie nasze repelenty i po chwili każdy jest pogryziony. Ugryzienia bardzo swędzą, malutka muszka dosłownie wygryza w skórze milimetrową dziurę. Drapanie daje odwrotny skutek – wszystko swędzi bardziej. Przestaje po ok. tygodniu, ale ślady zostają na dłuuuuugo. To stwór o wiele gorszy od komara i w tamtej chwili byłabym w stanie takiego komara przygruchać i pogładzić po skrzydełkach. Puri puri to diabelstwo i lekka szydera ze strony Stwórcy. Fuj, nieładnie!
Docieramy w końcu do naszego lodge. Prysznic! Cywilizacja! Hohoho...
Zapomniałam dodać, że po drodze z łodzi wstępujemy do jedynego miejscowego sklepiku. Mydło i powidło, w tym najdroższe piwa i drinki na świecie. Jeśli możecie, zgarnijcie jakiś zapas procentów z Ciudad Bolivar.
Wieczorem jemy kolację – przepyszna, ze świeżymi arbuzami. Gawędzimy z parą Holendrów – ona ma na imię Rose, jego imienia nie umiałam wymówić wtedy i nie potrafię teraz. Leciało jakoś tak: hszżhhh.
W lagunie można się wykąpać, ale wszyscy padamy na ryj i chyba tylko Ruby ze swoim wewnętrznym motorkiem idzie się pluskać.
I ostatnia adnotacja – uwaga na ubikację w dżungli – łatwo się zapycha, trzeba mieć dużo cierpliwości i najlepiej katar :)