Jednak od hamaków wolę łóżka. Nawet, jeśli jest to łóżko w klitce 2x2 z zapchanym kiblem i z moskitierą zamiast okna, która to moskitiera wychodzi na hol lodge'u, w którym to holu przez pół nocy grupka turisten wymyślała nowe zwrotki do naprędce skleconej pieśni pochwalnej na cześć Wenezueli. Ufff.
Zaprzyjaźniamy się z dwiema arami, które mieszkają obok w ogródku. Gryzą wszystko, co podejdzie za blisko :)
Po śniadaniu ruszamy do łodzi. Rrrruby zalecił nam ubrać się lekko, wziąć strój kąpielowy, więc czekają nas wodne atrakcje. Jupi!
Płyniemy na drugą stronę laguny, do wyspy Anatoly. Nazwa pochodzi od rosyjskiego poszukiwacza złota, który tu kiedyś zamieszkał i został szamanem. Dalej leziemy po dżungli, momentami się wspinamy, jednak ogólnie nie jest to jakieś wyczerpujące podejście. Uwaga na kamienie! Przed wyjściem pytaliśmy naszego „jangl”, czy brać buty trekkingowe. Nieeee, lekki spacerek i tyle! Wzięłam sandały i na pierwszej lepszej skałce rozbiłam mały palec.
Tego dnia widzieliśmy kilka wodospadów. Praktycznie każdy poczęstował nas buziaczkiem z wody. Na początek moczymy nogi, ale potem udajemy się w kierunku Salto Hacha. Przeżycie zapowiada się niekiepskie, mamy przejść za kurtyną wodospadu. Rozbieramy się do czego kto chce, czyli w większości stroje kąpielowe i krótkie spodnie. Zostawiamy przed wodospadem cięższe buty i sprzęt (no chyba, że ktoś ma wodoodporny aparat – dzięki Marcin!). Jeszcze tylko krótki wykład bhp i ruszamy. Jest ślisko straszliwie, mokro, woda huczy i spada z przerażającą siłą. Wchodzimy za wodospad i muszę przyznać, że jest to jedno z najbardziej ekstremalnych doznań w moim życiu. Czuję się malutka w porównaniu z tym płaszczem wody, którego zaledwie ułamek mógłby mnie z łatwością zmyć. Idziemy, trzymając się linek, szczerze mówiąc mam lekkiego cykora. Momentami trzeba przejść po omszałych, śliskich głazach, chwilami jest też tak wąsko, że trzeba bardzo ostrożnie stawiać stopy. Oczywiście woda leje się na nas strumieniem i czuję, że spłynął ze mnie cały brud od czasów liceum.
Wychodzimy spod wodospadu i schodzimy do naturalnych basenów – woda w zagłębieniach między kamieniami jest przyjemnie ciepła i wszyscy radośnie się pluskamy. Można także skorzystać z naturalnych biczy wodnych. Ruby pokazuje nam miejsce „powtórnych narodzin” - jest to miejsce, w którym woda spływa z ogromną siłą na mały próg i następnie, niczym nie ograniczona, leci z hukiem w dół. Bardzo łatwo stamtąd polecieć razem z tą wodą i dlatego Ruby każdego z nas przytrzymuje, pomagając położyć się na progu w środku huczącej wody.
Kiedy już czujemy w uszach tylko huk i chlupot, wracamy do wodospadu. Podchodzimy do niego od drugiej strony barierek, co wywołuje lekką panikę w oczach grupy idącej akurat pod wodospadem. Jeszcze tylko ponowny prysznic i kompletnie przemoczeni lądujemy przy naszych rzeczach. Nie uwierzycie, jaki człowiek jest szczęśliwy po takich przejściach :)
Wracamy do brzegu i czekamy na łódkę. Patrzę na wodospad Sapo, który jest przy lagunie i jestem naprawdę pod wrażeniem.
W obozie mamy szansę się wytrzeć i spakować. Oczywiście mokre ciuchy idą do plecaka, dosuszymy je potem. Żegnamy się na lotnisku z Rubym i resztą grupy. Powiem tyle: wielki szacun dla naszego przewodnika. Widać, że kocha to miejsce i zna je lepiej, niż własną kieszeń. Jeśli będziemy mieli szczęście odwiedzić lagunę Canaimy ponownie, na pewno zdamy się ponownie na naszego „jangl”.
Wsiadamy do awionetki – naszym następnym przystankiem jest miasteczko Santa Elena – jedyne miasto na Gran Sabanie położone przy granicy z Brazylią. Podróż trwa ok. 2 godziny. Patrzymy z góry na przepiękne tepui, pilot zatacza też łuk, byśmy mogli z góry zerknąć na Salto Angel, który tak nas ochrzcił wodą. Miejsce jest niesamowite i polecam je każdemu.
Lecimy na południe, po drodze oglądamy m.in. wypalanie dżungli przez Indian, tęczę nad dżunglą, rzeki wijące się przez bezkresną zieleń, jedno samotne tepui o kształcie łodzi podwodnej, wyrastające z lasu. Gdy lądujemy w Santa Elenie, mam niedosyt mimo choroby lokomocyjnej.
Na lotnisku wita nas Sergio, współwłaściciel biura Venezuela Explorer. Od tej pory spędzimy z nim wiele czasu – pokaże nam Gran Sabanę, deltę Orinoco, zabierze nad Rio Caura oraz na Los Llanos.
Pakujemy się do Landcruisera i jedziemy do tropikalnego lodge. Rozpakowujemy się i witamy z Edytą, żoną Sergia. Edyta jest moją inspiracją – w szczytowym momencie swojej kariery korporacyjnej rzuciła pracę i przeprowadziła się do Wenezueli. Zostawiła za sobą w Polsce biurko, spotkania, prezentacje, cyferki i zajęła się prowadzeniem agencji turystycznej. Nie mam wątpliwości, że raczej nie zdecydowałaby się na ten krok, gdyby nie kiełkująca miłość do szalonego Sergia, ale liczy się jedno: realizuje swoje marzenie o wolności. Bardzo mi się to spodobało zwłaszcza, że sprawiła na mnie wrażenie osoby spokojnej i świadomej, że jest na swoim miejscu.
Ich lodge jest małym zwierzyńcem: są koty, pies, tukan, papuga i mała małpka – Rafael, którą kupili z niewoli u Indian. Rafael ma pewną ciekawą cechę – jeśli pozwoli mu się wejść powyżej ramienia, radośnie obsikuje osobę, która była na tyle nieostrożna. Powiem tyle – moje ramię zostało ochrzczone :)
Po krótkiej chwili jedziemy do Brazylii. Krótka przerwa na granicy i lądujemy w niewielkim miasteczku, gdzie jest targ turystyczny: od biżuterii, przez klapki, po hamaki. Jemy tam też bardzo oryginalny obiad. Na talerz nabiera się tyle sałatek i dodatków, ile się chce. Taki ichni bar sałatkowy. Po usadowieniu się przy stoliku podchodzi do nas lokalny kucharz z wielkim kijem pełnym mięsa. Praktycznie bez pytania ładuje nam po kawałku na talerz. Po chwili wraca z kiełbaskami. Potem z kurczakiem. Potem z jeszcze innym mięsem. Trzeba wyraźnie stwierdzić, że ma się dość, by odpuścił. Przy takim karmieniu dziwię się, że lokalsi po ulicach chodzą, a nie się toczą.
Resztę dnia spędzamy w ogrodzie u Edyty i Sergia. Edyta pokazuje nam rośliny – jest to istny sad: banany, ananasy, pomarańcze i jakieś dziwne owoce, których nie znamy. Do tego krzaki gwiazdy betlejemskiej i rozmaite drzewa. Zaraz za terenem lodge'u zaczyna się dżungla, z której ciągle słychać tajemnicze nawoływania. Wieczorem swój koncert dają małpy wyjce – no coś okropnego, jakby przez dżunglę toczył się King Kong.