Tak się składa, że musimy zatankować naszego Landcruisera. Tak się też składa, że paliwo w Wenezueli jest o wiele tańsze, niż w sąsiedniej Brazylii. Co z tego wynika? Lądujemy na stacji benzynowej w Santa Elenie. A na stacji? Głęboki PRL i kolejka ciągnąca się w siną dal. Okazuje się, że Brazylijczycy zjeżdżają tłumnie do Santa Eleny, by się zatankować. Czekają tu wiele godzin, by w końcu zaliczyć audiencję przy dystrybutorze. Kolejką kierują żołnierze i zupełnie się nie dziwię – przy takim tłumie łatwo mogłoby dojść do rękoczynów. Kolejka zawija w kilka ślimaków i sprawia wrażenie nieco chaotycznej. Nie mogę wyjść z podziwu, jak szybko udaje nam się dostać do dystrybutora. Jak wyjaśnia Sergio, wszystko dlatego, że jesteśmy turystami w aucie agencji turystycznej. Takowe agencje mają przywileje wynikające z tego, że rząd wenezuelski chce wspierać turystykę. Trochę kiepsko mu to wychodzi, ale to temat na inną opowieść. Dzięki temu jednak mogliśmy stanąć w kolejce poza kolejką :)
Po szczęśliwym zatankowaniu ruszamy w junglę. Zatrzymujemy się w małej osadzie indiańskiej w środku lasu. Nie sposób tam trafić samemu – jest to kilka zabudowań, do których prowadzi wąska ścieżka. Sama osada nie jest typową osadą. Jej mieszkańcy żyją w Santa Elenie, jednak co jakiś czas przyjeżdżają tu, by zrobić casabe – chleb z manioku, a także trochę piwka cachire, także z manioku. Po pierwsze są to świetne zapasy, po drugie – casabe można sprzedać. Indianin pokazuje nam proces produkcji chleba. Najpierw trzeba mieć małą plantację manioku, czyli juki. Jej dojrzałe korzenie są wyrywane z ziemi i ścierane na wiórki. Z wiórków tych wyciska się sok w specjalnym kołnierzu wyplecionym z palmy. Zawartość się także gotuje (juka zawiera strychninę, która może spokojnie zabić niejednego człowieka), a następnie formuje w duże, okrągłe placki (coś, jak tortille, tylko w skali) i suszy. Gotowy krąg casabe smakuje trochę jak papier, ale za to ma nieograniczony termin „best before”. Drugi raz w naszej karierze próbujemy także piwa cachire – jest mętne, kwaśne i niezbyt ładnie pachnie. Lokalsom jednak pasuje :)
Ruszamy w drogę. Trasa jest dziś całkowicie terenowa – spore różnice w terenie, ścieżki przeryte wodą, mnóstwo dziur i wystających kamieni. Dzielny Landcruiser daje jednak radę chociaż jego pasażerowie mają po podróży migdałki na miejscu nerek. Sergio co jakiś czas się zatrzymuje i nasłuchuje. W końcu trafiamy do kopalni złota i diamentów w środku lasu.
Kopalnia polega na tym, że na małej polanie jest wielka, żółta kałuża. W kałuży stoi zgięta w pasie Indianka i szuka złota. Praca strasznie ciężka: piach trzeba przesiać i przepłukać przez kilka sit, wszystko będąc zgiętym w pół i w pełnym słońcu. Ja i Gabi próbujemy i raczej nie zazdrościmy właścicielce sit. Sergio tłumaczy, że jest tu trochę złota, jednak w większości jest to złoty piasek, który dopiero zsumowany po całym dniu może dać jakiś zarobek. Złoto ma niezłą cenę, jednak taka mrówka stojąca po kolana w kałuży raczej nie zarabia kokosów. Proceder wygląda tak, że firma czy osoba dysponująca kasą robi takie odkrywki w dżungli. Jest to nielegalne, a dodatkowo niezbyt bezpieczne dla pracowników, gdyż złoto często oddziela się od wody za pomocą rtęci. W ten sposób zanieczyszcza się także lokalne wody i potem ci sami Indianie jedzą ryby, w których ta rtęć się ładnie kumuluje.
Przebijamy się przez bezdroża w kierunku niewielkiej knajpy pośrodku niczego. Niedaleko knajpy zaczyna się ścieżka do wodospadu Catedral. Co za miejsce! Idzie się w upalnym słońcu przez pole, potem przez dżunglę, a na końcu dociera się do uroczego oczka wodnego z wodospadem. Woda ma kolor rdzy, wokół śpiewają ptaki i robi się romantycznie. Nastrój psuje wenezuelska rodzinka, która dołącza do naszej gromadki. Wenezuelczycy są głośni i ta rodzinka nie jest wyjątkiem. Zmywamy się więc stamtąd. A było tak pięknie... ech :)
Po drodze niespodziewanie zatrzymujemy się przy małym wodospadzie. Nikt nie ma siły wspinać się na punkt widokowy, jest za gorąco :) W drodze do wodospadu towarzyszy nam wesoły pies, który potem chętnie kąpie się w jeziorku.
Totalnie skopani i wytrzęsieni wracamy do domu. Po drodze widzę jeszcze intrygujące białe osady na przydrożnych skałach. Sergio tłumaczy, że jest to glinka kaolinowa. Można by ją wykorzystać w kosmetyce, jednak nikt tutaj się tym nie zajmuje. Wenezuelczycy nie mają głowy do biznesu. Ciekawe, nie?