Uparliśmy się na tę rzekę. Rio Caura to dopływ Orinoko i jest to dokładnie taka dzicz, o jaką nam chodzi. A właściwie dalszy ciąg dziczy, bo w takich klimatach poruszamy się już od jakichś 10 dni. Edyta i Sergio próbowali nam tę Caurę odradzać. Podobno drogę do obozu obstawili zbójcy jacyś i łupią turystów. Słyszymy opowieści o takich, co zostali w samych galotach oraz o tym, że zbójcy zabierają także samochody agencji turystycznych. Słowem – strach się bać :) Sergio dogaduje się jednak ze znajomym i mamy spotkać się niedaleko tej słynnej drogi, wsiąść do samochodu tegoż znajomego i na zasadzie „w kupie raźniej” pokonać złoczyńców. Adrenalina rośnie i już się napalamy na dzisiejszy dzień.
Po śniadaniu z żalem opuszczamy Camp Abujene. Mówimy „adios” zaprzyjaźnionej arze, żegnamy się z ptaszkami budującymi zwisające gniazda na drzewie przy przystani obozowej. Szkoda, że nie możemy zostać tu dłużej; postanawiam, że jeśli kiedyś przyjedziemy jeszcze w ten rejon świata, na pewno będę chciała tu ponownie zawitać. Bardzo szybko docieramy do przystani, przy której zostawiliśmy auto. Gdy docieramy do miasteczka, Sergio realizuje swą obietnicę. Kilka dni wcześniej obiecał nam, że napijemy się cocady. Jest to napój robiony na przydrożnych stoiskach, a robi się go z orzecha kokosowego. Znajdujemy stoisko pani, u której Sergio zwykle pija cocadę, gdy jest w okolicy. Na stoisku można kupić także napoje z innych owoców, większość jest nam nieznana :) Jednak co cocada, to cocada. Na kubek tego napoju składa się kokos, który należy przeciąć maczetą (próbowałam tego i nie mam pojęcia, jak im się udaje nie uciąć tą maczetą łapy). Następnie bierze się mleczko z kokosa oraz wycięty miąższ i wrzuca do miksera. Dodaje się kilka łyżek cukru i mleka w proszku oraz lód. Wszystko razem tworzy gęstego drinka na kształt makdonaldowskich szejków. Jest bardzo zimne, bardzo słodkie i bardzo gęste. Smakuje obłędnie i syci po kilku łykach. Jak sobie przypomnę, to mi ślinka cieknie. Daję radę wypić pół kubka pomimo małej rewolucji, jaką od kilku dni przeżywa mój brzuch. Cocada jest z nami jeszcze długo podczas podróży i ostatecznie zostaje podbita przez Krzysia dopiero dobre pół godziny po opuszczeniu miasteczka.
Kierujemy się na zachód Wenezueli, w stronę Mapire. Droga jest różnej jakości – na początku całkiem niezła, jednak dalej zaczynają się już dziury. I to nie byle jakie dziury – czasami dziura jest większa, niż okoliczny asfalt. Trochę nas wytrzęsło :) Zatrzymujemy się w końcu przy jakiejś stacji, gdzie jesteśmy umówieni ze znajomkiem Sergia, z którym zabierzemy się w stronę obozu przy Caurze. Oczywiście nie byłaby to Wenezuela, gdyby wszystko poszło zgodnie z planem. Znajomek pojawia się i ma na pokładzie nieplanowane dwie niemieckie emerytki. Staje się jasne, że wszyscy się nie pomieścimy. Od słowa do słowa dogadujemy się, że jedziemy na dwa auta. Widzę, że Sergio czuje się nieswojo i nie jest zadowolony z takiego obrotu sprawy. Widać, że boi się o nas i o auto (nie wiem, w jakiej kolejności). W końcu dwa auta to łakomy kąsek i większe prawdopodobieństwo napadu. Atmosfera trochę się udziela, ale co zrobić – do stanika chowam kartę z dotychczas zrobionymi zdjęciami i tyle :)
Ruszamy w dżunglę po drodze, która na początku ma przedpotopowe resztki asfaltu, ale potem składa się już tylko z rudego piachu. Zaczynam rozumieć obawy Sergia i to, dlaczego w Santa Elena odradzali nam przyjazd tutaj: droga jest wąska, zaledwie na jeden samochód. Z obu stron dżungla, nie idzie nawrócić i coraz częściej napotykamy na kłody leżące w poprzek drogi. Sergio mówi, że często bandyci robią taką właśnie akcję – na drodze umieszczają przeszkody, które zmuszają przejezdnych do zatrzymania się. Miejsce jest podobno idealne, gdyż na końcu tej drogi jest tylko i wyłącznie obóz dla turystów – wiadomo: plecaki, aparaty, gotówka. Jesteśmy trochę przestraszeni i podejrzliwie patrzymy na każdego lokalsa na rowerze, który z rzadka pojawia się na drodze. Nagle auto jadące przed nami się zatrzymuje. Adrenalina przy górnej kresce, ale okazuje się, że po prostu znajomek chwilę wcześniej zobaczył przy drodze tarantulę. No i tak to jest – zbójcy, groźby i niebezpieczeństwo, a wszyscy wyciągają aparaty i wybiegają z obu aut, by 50 metrów dalej łowić pająka. Oba auta otwarte i zapraszające, więc decyduję się zostać. Zdaję sobie w pewnej chwili sprawę, że chyba nie może być tak groźnie, skoro kierowcy beztrosko zostawili samochody dla pajączka, którego z pewnością już wcześniej widzieli. Pajączek okazuje się pajęczyskiem wielkości dłoni i po chwili wszyscy podnieceni wracają do samochodów. Dalsza część podróży mija spokojnie i już po chwili naszym oczom ukazuje się obóz. Jest to Rio Caura Lodge - miejscówka wykupiona przez jakiegoś Niemca, który zbudował/wyremontował domki i otworzył tropikalny pensjonat. Całość położona jest w wielgachnym ogrodzie usianym palmami, krzakami i mrówkami. Domki (kilkanaście) są w dużej odległości od siebie i niemal każdy jest inny. Nam trafia się taki, który na dole ma łazienkę, na górze zaś sypialnię. Dół z górą połączony jest drabiną i już widzę te nocne eskapady do łazienki zwłaszcza, że mój brzuch jest coraz bardziej nieposłuszny. Z balkoniku widać Caurę. Wyposażenie skromne i w tutejszym stylu, wygląda naprawdę super. Na ścianie domku widzimy autostradę zbudowaną przez mrówki: tunel z błota i resztek ciągnący się w poprzek ściany, a w nim mrówki sunące rzędem w sobie tylko znanych sprawach. Tunel ciągnie się też na schodach przy domku i trzeba uważać, by nie wdepnąć. Rozpakowujemy się i zwiedzamy okolicę. W obozie jest taras wychodzący na oszałamiającą rzekę. Na jej środku rośnie olbrzymie drzewo, obok niego jest mnóstwo głazów. W obozie znajdujemy też domek na drzewie, furtkę do dżungli oraz chatę bez okien, gdzie można na poduszkach się całkowicie zrelaksować. Pracują tu tylko Indianie.
Jemy coś i relaksujemy się. Do obiadu dostajemy pomarańcze, które tutaj są całkowicie zielone. Na początku jesteśmy nieufni, jednak środek jest słodziutki i pyszny. Niam! Wieczorem mamy jeszcze małe święto – urodziny Krzysia. Pani kucharka zrobiła mały serniczek, śpiewamy więc sto lat, rżniemy w domino i idziemy spać. W nocy oczywiście mało się nie zabijam na drabinie, a w łazience oprócz stada mrówek siedzi też żaba.