Rano lądujemy w łodzi razem z naszymi niemieckimi towarzyszkami. Przed nami cały dzień krążenia po okolicy. Płyniemy na bezludną wyspę, gdzie witają nas dwa pocieszne ptaszki. To trompetery, zwane tutaj grulla. Są przesympatyczne: witają nas przy łodzi, biegną przed nami przez całą drogę do obozowiska, bulgocząc i gruchając. Są bardzo towarzyskie i ciekawskie. Nie boją się nas, bestie i szybko się zaprzyjaźniamy. Obozowisko na wyspie to jedna wielka, otwarta chata bez okien. Jest tu otwarta kuchnia, ławy i zbiory zoologów. Nieco dalej są toalety i prysznice, a za nimi miejsce, gdzie będziemy spać. Zwracamy uwagę na olbrzymie pancerze tutejszych pancerników. Szkoda, że nie widzieliśmy tego stwora na żywo. Wisi tu kiść małych bananów – są pyszne i banany dostępne w Polsce nawet się do nich nie umywają.
Po krótkim odpoczynku płyniemy do dżungli. Idziemy wąską ścieżką, wokół mnóstwo komarów. Dżungla jest tym razem cicha, spośród drzew słyszymy tylko jednego ptaka, który wydaje z siebie dźwięki przypominające strojenie antenki. Jest wilgotno i zielono, wszędzie mrówki i pająki. Bardzo wiele dziwnych roślin i grzybów, w tym przepiękne kwiaty. Gdy wychodzimy z lasu na otwartą przestrzeń, jestem pod wrażeniem. Wspinamy się po wielkim, czarnym kawałku granitu. Odpoczywamy tu chwilę. Granit jest ciepły i z jego czubka nie widać, z której strony dżungli przyszliśmy. Nie byłabym w stanie trafić w tę samą ścieżkę. Tutejsi też najwidoczniej mają problem, bo widzimy na granicie niepozorną niby-strzałkę, która wskazuje kierunek do ścieżki. Wracamy do dżungli i cała trasa na nowo: przeskakiwanie przez kałuże, przełażenie po pniach i pod pniami, uważanie na mrówki (niektóre olbrzymie). Wokół mnóstwo drzewek z kolcami i powoli staje się to zasadą: tam, gdzie trzeba się przytrzymać (przechodzenie przez strumyk, schodzenie po stromiźnie do łodzi, ślizganie się po mokrych liściach w dół ścieżki), rosną drzewa z kolczastą korą. Kolce od małych i upierdliwych po wielkie i oczywiste. Drzewa te dziwnym trafem same podłażą pod dłoń i oferują pomoc :)
Wskakujemy do łodzi i płyniemy. Caura jest niesamowita. Wokół nas dżungla, zaś sama rzeka usiana jest olbrzymimi głazami. Zarówno na kamieniach, jak i przybrzeżnej roślinności widać, jaki bywa poziom rzeki: na głazach są to ciemniejsze linie, zaś rośliny są po prostu szare i zabłocone do pewnego poziomu. Po drodze znowu próbujemy łowić piranie, niestety akurat tam ich nie było.
Na rzece mnóstwo ptaków, niektóre tworzą sejmiki. Odwiedzamy tutejszych Indian. Wioski są różne: niektóre biedne i zaniedbane, inne urządzone całkiem dostatnio i uporządkowane. W pierwszej wiosce spotykamy starego Indianina, który robi łodzie. Są to łodzie z jednego pnia eukaliptusa (!), który rozciąga się palami ustawionymi w poprzek i wypala, by łódź się zahartowała. Pień rozszerza się z czasem i tworzy podłużną curiarę. Tutejsi Indianie sprzedają łodzie na pobliskim targu i jest to dla nich jedno z nielicznych źródeł utrzymania. Podglądamy Indian przy codziennej pracy: matka czyści korzenie juki przy rzece podczas, gdy jej malutkie dziecko (o rudych, kręconych włosach!) spogląda w naszą stronę. Inna Indianka gotuje obiad, widzimy też chłopca, który dźwiga jukę z przystani w plecaku z włókien palmy. Ich życie wygląda na spokojne, aczkolwiek ubogie. Wszędzie pałętają się wychudzone psy, które mają chronić wioskę, jednak mieszkańcy nie mają do nich szacunku. Psy są zapchlone i zabiedzone i aż przykro na nie patrzeć. W niektórych osadach chaty budowane są w nieco bardziej wyrafinowany sposób – glina przetykana patykami, podobno inspiracja budowlami Hiszpanów, którzy tu swego czasu rozrabiali. W jednej z wiosek siadamy w ławce szkoły podstawowej. Małe ławeczki, drewniane tabliczki z literami i oczywiście flaga Wenezueli. Ta wioska ma także deskę, na której czasem mocuje się baterię słoneczną, a z tyłu rośnie tytoń, którego zapach odstrasza komary.
Żegnamy się z Niemkami i zostajemy na nocleg na wyspie. Jemy tu pyszny obiad, gramy w karty, pluskamy się w rzece i odpoczywamy. Towarzyszą nam dwa nieodłączne grulla oraz oswojona papużka. Wieczorem zalegamy w hamakach zawieszonych w pobliżu lasu. Dżungla do nas chrumka i coś marudzi. Wokół egipskie ciemności, żadnej żaróweczki, świeczki, nic totalnie. Ponownie mam wrażenie, że oślepłam (tak mi się też wydawało w obozie pod Salto Angel), bo mimo przyzwyczajania wzroku do ciemności nie widzę nawet własnych palców. Dobrze, że mamy latarki czołówki.