Budzę się nad ranem, gdyż mam wrażenie, że jakieś zwierzę jest przy naszych hamakach. Do głowy przychodzi mi jedynie jaguar :) Jest jeszcze ciemno i postanawiam nie wychylać się z hamaka mimo, że pęcherz nie pozwala o sobie zapomnieć. Gdy robi się jasno, wychylam nosa i słyszę znajome bulgoty. To grulle przyszły w nocy do nas i tuptały po piasku. Teraz krążą przy hamakach i zachęcają do zabawy, dranie. Szybki prysznic pod zimną wodą i już czujemy się nieco bardziej obudzeni.
Płyniemy, jakżeby inaczej, do dżungli. Docieramy do zapuszczonej plantacji kakao i ananasów. I znowu jest to ziemia jakiegoś Niemca (to jakiś najazd na Caurę?), tylko przestał się nią zajmować. Plantacja to zarośnięty ogród utkany drzewami kakaowca i krzakami ananasowymi. Do tego orchidee i stara, drewniana chata. Jest cicho, gorąco i klimatycznie. Dostajemy do spróbowania owoc kakaowca. Jest żółty, zaś nasiona zanurzone są w białej galaretce, która smakuje cytrynowo. Na stole przed chatą nasiona suszą się już w słońcu.
Rio Caura jest wspaniałym miejscem. Jest tu znacznie mniej turystów, niż na Gran Sabanie czy przy Orinoko. Jest dziko, naturalnie, przepięknie.
Z plantacji popłynęliśmy w odwiedziny do Indian. Pierwsza wioska – niemal pusta. Druga – to samo. Gdzie są wszyscy – polują na jaguara? W trzeciej wiosce harmider. Na boisku grają w nogę! Chłopaki z okolicznych wiosek, każdy ubrany w co tam ma, łupali niezły meczyk, a wokół zgromadzona była całkiem konkretna widownia. Gra muzyka, atmosfera piknikowa, a w samym środku my. Może przydałoby się zostać i pokibicować? Na nas niestety już czas, ruszamy więc do łodzi. Po drodze widzimy tutejszą kaplicę – otwarta chata, w której za dzwon zwołujący wiernych robi... butla od gazu. Wygląda nieco upiornie.
Wracamy do obozu z domkami. Jest piękna pogoda, dokoła nas dżungla, chmury odbijają się w wodzie tak, jakby się z nią stykały. Bardzo nam się tu podoba i znowu żałujemy, że trzeba wracać. W obozie dostajemy tym razem inny domek – zarówno sypialnia, jak i łazienka są na jednym piętrze. Uffffff :)