Geoblog.pl    Strine    Podróże    Wenezuela - w krainie tukana...    Dzień dwudziesty czwarty – Mechanik multitalent
Zwiń mapę
2008
08
gru

Dzień dwudziesty czwarty – Mechanik multitalent

 
Wenezuela
Wenezuela, San Fernando de Apure
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11649 km
 
Po śniadaniu żegnamy się z obozem Rio Caura Lodge. Polecamy :) Czeka nas całodniowa podróż w stronę stanu Apure. Wracamy znowu „bandycką” drogą i oczywiście ani żywej duszy. Zapowiada się monotonny dzień – nasza droga ma prowadzić do Caicara del Orinoco, gdzie przeprawimy się promem przez Orinoko, a następnie dojedziemy do San Fernando de Apure. Razem jakieś 300 km po drogach tzw. „różnych”. Jezdnia jest w różnym stanie, ale ogólnie nie możemy narzekać, aczkolwiek dziur sporo. Poza siecią głównych dróg to norma. Każde tankowanie to dla nas mały szok – paliwo jest tak tanie, że za pełen bak płaci się tu drobniakami. Takimi, jakie w Polsce mogą posłużyć co najwyżej do zakupu gumy do żucia.
Bezproblemowo (nie licząc kontroli przez Gwardię Narodową, ale do tego zdążyliśmy się przyzwyczaić – gwardzista zagląda do samochodu, patrzy na nas i przez chwilę mamy „zew krwi”) mijają nam godziny. Sergio zastanawia się, czy prom na Orinoko będzie czynny. W końcu to Wenezuela i może się zdarzyć, że nie będzie czynny :) Do tego też zdążyliśmy się przyzwyczaić i szczerze mówiąc poziom stresu wcale nam się tu nie podnosi już od dawna. Wyrobiliśmy sobie pewien rodzaj swobodnego podejścia do życia na złotej zasadzie maniana. Na przykład ten prom – kluczowy element naszej podróży chyba, że się katapultujemy nad Orinoko. Normalnie w Polsce byśmy się przejmowali i układali scenariusze. Tutaj – po prostu czekamy, jak się sytuacja rozwinie. Nie jestem pewna, czy mamy plan B, ale dowiemy się o tym na miejscu – w końcu prowizorka i spontan to ulubione słowa lokalsów :)
O dziwo, prom działał :) Gdy przeprawiliśmy się nim przez Orinoko, auto wzięło i się zepsuło. Od jakiegoś czasu coś łupało przy kole i w pewnym momencie po prostu trzeba to było naprawić, bo przestawaliśmy hamować, co nawet na tutejsze warunki jest zaproszeniem do kłopotów. Przypomnę, że podróżujemy Toyotą Landcruiser, więc przez chwilę przeszła mi przez myśl wizja autoryzowanego warsztatu, komputera, oczekiwania, itp. Wolne żarty! Dokulaliśmy się do pobliskiego miasteczka, w którym PODOBNO mieszka mechanik. Od słowa do słowa, od mieszkańca do mieszkańca, trafiliśmy przed niewielki domek, przed którym zarastał rozlatujący się furgonik. Zarastał – to dobre określenie, bo auto wywołało w nas chęć ucieczki. Niezła reklama, nie ma co... Rzeczony mechanik wyszedł z domu, a raczej wylazł, gdyż nie szło mu to za szybko. Dowiedzieliśmy się, że poprzedniego dnia ostro zabalował i nie planował w związku z tym żadnej pracy, niestety napatoczyliśmy się my. Pan był jednak bardzo wesoły, przeciągnął się, ziewnął, wysłuchał, na czym polega problem i zabrał się niespiesznie do roboty. Przyniósł... kawałek druta i młotek, a my rozejrzeliśmy się po okolicy, aczkolwiek ten młotek nieco intrygował. Dokoła nas atmosfera nieco z dzikiego zachodu: upał, pusta ulica, tylko pod którymś murkiem dwóch chłopaczków w wieku mocno nastoletnim pogrywało na malutkiej gitarce. W międzyczasie nasz zbawca odkręcił koło i cmokał nad nim. Skupiliśmy się na jego pracy, gdyż było to na swój sposób fascynujące. Myśleliśmy, że ten młotek to najwyżej po to, by w jakąś śrubkę postukać. Naiwni gringos... młotek to podstawowe wyposażenie tutejszego warsztatu i jest najwidoczniej narzędziem uniwersalnym, gdyż panu udało się tymże młotkiem i kawałkiem drutu (który zastąpił sprężynkę w hamulcu) naprawić ten hamulec. Mieliśmy naprawdę niezły ubaw, a jednocześnie byliśmy pełni podziwu! Na zakończenie pan nam zaśpiewał, ale jak zaśpiewał! Posłał syna po chłopaków z gitarką i stanąwszy przed samochodem, zaczął wyśpiewywać swą pieśń. Bogata gestykulacja to nie wszystko; pan miał głos jak dzwon i wyglądało na to, że miał niezły flow i improwizację. Na pewno piosenka mówiła o jakiejś kobiecie i wychwalała jej zalety, wyczułam w niej jednak nutkę szydery. Jeśli to był kac po porządnej imprezie, to ja kocham tych ludzi i ten klimat. Po tym występie pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Bez dodatkowych wrażeń (oprócz tego, że w radio leciało mnóstwo lokalnych piosenek dokładnie w klimacie zasłyszanym chwilę wcześniej live) dotarliśmy do San Fernando de Apure. Tu mieliśmy spać. Przez długi czas szukaliśmy zarezerwowanej noclegowni. Hotel był w pełni cywilizowany, czyściutki i był konieczną odmianą po dżunglowo-obozowych doznaniach. Dzięki temu mogliśmy nieco dosuszyć ciuchy, które dość cierpiały z powodu wilgoci. Wliczając niestety ręczniki szybkoschnące, które szybko zaczęły po prostu śmierdzieć. Powinny się nazywać nie szybkoschnące, a szybkocuchnące.
Obiadokolację zjedliśmy w chińskiej knajpie. Po obiedzie chcieliśmy znaleźć jeszcze jakiś sklep z alkoholem, by się odkazić, jednak bez powodzenia. San Fernando po zmroku jest w pełni żywe, na ulicach mnóstwo ludzi, upał lżeje i robi się bardzo przyjemnie. Gdybyśmy nie byli zmordowani, pewnie ruszylibyśmy na podbój deptaka. Oczywiście wszyscy się na nas gapili, gdy tak szliśmy samym środkiem.
Bardzo szybko zasnęliśmy i tym razem nic nam nie chrzęściło, nie szeleściło, nie pożerało, nie chrumkało, nie nawoływało. Trochę chyba zatęskniłam za dżunglą.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (8)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Strine
Magda Rut
zwiedziła 5% świata (10 państw)
Zasoby: 74 wpisy74 22 komentarze22 552 zdjęcia552 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.07.2008 - 04.07.2008
 
 
15.08.2008 - 15.08.2008
 
 
10.04.2009 - 10.04.2009