Nie wiedziałam, że gniazdo nietoperzy tak śmierdzi. Każda wizyta w łazience to rybie łapanie powietrza przed wejściem i panika, gdy trzeba posiedzieć trochę dłużej. Na szczęście w pokoju spędzamy praktycznie tylko noc i poranek. Po śniadanku ruszamy w drogę. Zapomniałam wspomnieć, że teren hato to jakby dwie części. Wyjeżdżając z zabudowań, można pojechać w prawo – i wtedy dociera się polną drogą do rzeki Rio Apure, albo w lewo – i wtedy przecina się krajową asfaltówkę i wjeżdża w bramę, za którą jest druga część hato. Wczoraj byliśmy na lewo, dziś ruszamy do rzeki. Pełne słońce, na drogę wyłażą kajmany. Jednemu Stefanowi musieliśmy dać sporo czasu, nim łaskawie się ruszył. Są też tabuny kapibar, które swoim zwyczajem włażą przed samochód (i znowu: „sio, świnki”) i orły cara-cara, które czujnie się nam przyglądają.
Docieramy do malutkiej przystani, w której stoi łódka, a przy niej uzbrojony wojskowy, nie wiadomo, dlaczego. Nasza łódka wkrótce także ląduje gotowa do drogi. Obowiązkowe kamizelki i ruszamy. Płyniemy przez rzekę, oglądając bujną i oszałamiającą przyrodę. Los Llanos to skupisko wszelkich zwierzaków i naprawdę nigdzie nie spotkałam się z taką ilością i różnorodnością stworów. No chyba, że w zoo.
W pewnym momencie podpływamy do brzegu – nasz przewodnik dałby sobie rękę uciąć, że gdzieś śmignął mu kawałek anakondy. I rzeczywiście, jest, ukryta w krzakach przy wodzie. Anakondy są płochliwe i wbrew pozorom boją się ludzi. Trzeba naprawdę być desperatem, albo mieć zwyczajnego pecha (albo szczęście, jak w naszym przypadku), by ją spotkać. Albo, zwyczajem jankeskim, zarezerwować u lokalsów przed przyjazdem.
Widzimy tylko kawałek węża, ale i tak jesteśmy pewni, że jest ogromny. Anakonda szybko daje nura i znika w błotnistej przestrzeni pod wodą.
Spotykamy się także z delfinami toninas, znanymi nam znad Orinoko. Tu mamy mniejszą przestrzeń i większe możliwości do podejrzenia tych stworów. Dokoła naszej łodzi pływa całe stado. Są bardzo towarzyskie i lubią kontakt z człowiekiem, można z nimi niemalże prowadzić konwersację odgłosem silnika oraz uderzaniem w bok łódki. Coraz to któryś wywija salto nad wodą. Uszczęśliwieni wracamy do przystani i jedziemy do gospodarstwa, w sam raz na lunch. Po jedzeniu mamy bliskie spotkanie z kajmanami. Dostajemy do ręki dwa: jeden jest malutki i utrzymanie go nie sprawia niemal problemu. Drugi jest także młodziutki, lecz odrobinę większy. Ta odrobina wystarcza, by mieć niezły problem z utrzymaniem go w ryzach. Ma bardzo gładką skórę, ostre pazury i wejrzenie mówiące „silence! I kill you!”.
Po spotkaniu znowu wsiadamy na pakę toyoty i ruszamy, tym razem w prawo, do jezdni. I znowu jesteśmy oszołomieni ogromną ilością zwierząt. Los Llanos to raj dla ornitologów, bardzo popularne są tu wyprawy w celu obserwowania ptaków. W jadalni leżą opasłe tomy książek ornitologicznych. Przeglądałam wczoraj jedną z nich i nie mogłam się doliczyć tych wszystkich wenezuelskich ptaków. Los Llanos to całkiem porządne skupisko pierzastych stworów i co chwilę widzimy jakiegoś nowego. Kapibary mają dzień sejmików i obradują stadami przy drodze. Zwracamy uwagę dwóch sarenek, ale mamy inny cel. Chcemy znaleźć mrówkojada!
Hato jest olbrzymie. Jedziemy i jedziemy, a wokół tylko łąki i rozlewiska z błotkiem uwielbianym przez kapibary. Docieramy do granicy z kolejnym hato – są to stalowe bramy: trzeba wysiąść z auta, otworzyć, przejechać, wysiąść, zamknąć. Otacza nas olbrzymie stado krów. Wszystkie są kremowe i nieco chude, ale to podobno taka rasa. Jeden cielaczek długo biegnie obok samochodu, ile sił w małych kopytkach. Mrówkojada ani śladu. Pilnie przepatrujemy zarośla, niestety bez powodzenia. Pozostaje nam zawrócić. Słońce zachodzi, robimy przystanek. Na tej szerokości geograficznej niemal widać ruch zachodzącego słońca. Kilka minut i po sprawie. Na tle wielkiego, czerwonego słońca widzimy dwóch llanero jadących konno. Wyglądają niesamowicie, jak z filmu. Cała tutejsza przestrzeń jest trochę jak z filmu: z jednej strony sielska atmosfera jak z filmów Richarda Attenborough, z drugiej dzicy llanero, którzy nieźle mogliby robić za amerykańskich kowbojów. I tylko ci filmowcy jacyś tacy trefni.
Los Llanos to kolejne miejsce w Wenezueli, które mnie totalnie zauroczyło. Zdaję sobie sprawę, że codzienne życie tutaj nie należy do prostych – ogromne stada i moc obowiązków na farmie – ale jednocześnie ludzie tutaj wyglądają na szczęśliwych.
Przy kolacji opowiadamy ekipie filmowej o spotkanej anakondzie. Ich szczęki są w okolicach podłogi i widać, że nam zazdroszczą. Oni w międzyczasie nakręcili swojego węża we wszelkich możliwych miejscach i chcą dokładnie wiedzieć, gdzie spotkać prawdziwą, dziką anakondę. Czujemy lekką satysfakcję :)