Rano wracamy do San Fernando. Czekamy na dworcu autobusowym na autokar do Caracas. Jest tu kilkanaście firm transportowych i każda oczywiście chce złapać klienta. Polega to na tym, że kierowcy stoją przed autobusami i wykrzykują nazwę miasta, do którego się udają. Zaczepiają nas trochę, jednak tu nie zarobią – mamy już bilety. Teoretycznie w Caracas mamy być popołudniu. Teoretycznie, bo w Wenezueli mało co jeździ/lata punktualnie – to już wiemy i jakoś się nie przejmujemy :)
Z godzinnym opóźnieniem autobus wyjeżdża z dworca. Jest klasycznie klimatyzowany, co oczywiście oznacza polary i długie spodnie. Po drodze stajemy na stacji benzynowej na obiad. Wszyscy wylegają z autobusu, to my za nimi. Jest to tradycyjna wenezuelska jadłodajnia na powietrzu. Ludzie stoją w kolejce, to my za nimi. Niestety nie ma z nami nikogo, kto poradziłby nam, co tu zjeść. Wybieramy znaną już nam cachapę, dodajemy nadzienie z kurczaka i płacimy. Dostajemy karteczki, z którymi mamy zgłosić się do wielkiego rusztu, na którym pan robi placki do cachapy. Jest małe zamieszanie – placek dostaje się w jednym miejscu, nadzienie w zupełnie innym no chyba, że to jest nadzienie X, a nie Y. Stoimy w kilku kolejkach, żołądki marsza grają, a tu, za przeproszeniem, dupa, a nie cachapa. W końcu ktoś się nad nami lituje i tłumaczy, że placek tu, mięsko tam, a sztućce jeszcze gdzie indziej. Sztućce bierze się z okienka, które jednocześnie służy do oddawania brudnych naczyń. Z okienka co jakiś czas wynurza się tajemnicza ręka, bierze brudne widelce i wystawia umyte. Też brudne, chyba je po prostu płuczą w jednym wiadrze, a wodę zmieniają raz na miesiąc. No cóż, jest folklor. Siadamy przy stoliczku, obserwowani ze wszystkich stron. Cachapa jest bardzo smaczna, sycąca i niestety tłusta. Na szczęście autobus nie odjechał, póki wszyscy nie zjedli, bo nasze zabiegi kolejkowe zabrały nam sporo czasu.
Podróż przebiega sprawnie (w TV japoński film s-f – koszmar) do momentu, gdy w pewnym miasteczku stajemy w korku. Stoimy i stoimy, ruch uliczny ani drgnie. Idziemy się rozejrzeć i jesteśmy małą sensacją. Chyba mało tu turystów, zwłaszcza w kolorze blond, bo wszyscy się na nas gapią. Korek nie ma końca i od słowa do słowa dowiadujemy się, że w mieście jest demonstracja. Nie wiadomo, dlaczego i nie wiadomo, ile potrwa. Czynimy ciekawe obserwacje. Wenezuelscy pasażerowie autokaru przyjmują przerwę ze stoickim spokojem. W ogóle się nie przejmują opóźnieniem, nadal słuchają swej muzyki i jedzą swoje chipsy. Dla porównania – pasażerowie opóźnionego lotu Aeropostal z początku naszej wycieczki darli koty z przedstawicielem linii i bynajmniej nie wyznawali maniany. Potem dowiemy się, że ta różnica tkwi prawdopodobnie... w cenie transportu i rodzaju pasażerów. Autobusy są tanie i jeżdżą nimi biedniejsi Wenezuelczycy, którzy mają we krwi więcej spokoju, bo zapłacili mało. Samolotami podróżują tylko bogatsi i pilnują swych pieniędzy, dlatego robią grandy na lotniskach. My zdecydowanie nie wyznajemy w tym momencie maniany i wychodzimy na przechadzkę. Kupujemy jakieś przekąski w przydrożnym sklepiku i spacerujemy wzdłuż sznura samochodów. Zbieramy swoją porcję komplementów (wszystko, co się rusza i jest płci żeńskiej, jest tu adorowane, a jeśli jeszcze ma włosy blond i jaśniejszą skórę, to zaczepki murowane) i po jakichś dwóch godzinach ruszamy. Korek ma kilkanaście kilometrów i jest w obie strony co oznacza, że zniecierpliwieni kierowcy przestają respektować jakiekolwiek znaki. Po co komu linie oddzielające pasy, skoro na jednym pasie zmieszczą się obok siebie dwa auta?
Do tej pory nie znamy przyczyny demonstracji. Może jej nawet nie było :) Wieczorem (późnym) docieramy do Caracas i do czekającego na nas Andresa. Autobus jest spóźniony ok. 4 godziny i cieszę się, że mieliśmy do Andresa telefon i daliśmy mu wcześniej znać. Umawiamy się na następny dzień i lądujemy w tym samym hotelu, co na początku wycieczki. Niestety, na recepcji nie było znajomego stworzonka z makijażem i ulotnym uśmiechem dla wybrańców.
Tym samym zapętlamy się i tu po raz pierwszy czuję, że już niedługo czeka nas powrót do mroźnej Europy.