Wstajemy wcześniej, na śniadaniu jesteśmy pierwsi. Zwarci i gotowi do drogi udajemy się do stanowiska myśliwskiego w celu odbioru samochodu. Dalsze losy:
8.20 Lokal zamknięty
8.40 przyszła pani - przyjechała Matizem
8.50 przyjechał pan Nissanem Sentra.
9.00 Rozpoczęła się procedura zbierania danych.
Na wstępie Krzyś obdarował panią swoim paszportem, prawem jazdy krajowym, międzynarodowym oraz kartą kredytową. Po dokładnych oględzinach wszystkich stron paszportu pani zamyśliła się dłużej nad dwoma wersjami prawa jazdy. W chwili przebłysku zapytała,czy to i to, to to samo? Oczywiście po hiszpańsku i w dość szybkim tempie. No abla inglese. Po krótkiej wymianie machania rękoma zachowała sobie krajowe. Ilość klepnięć w klawiaturę była nieproporcjonalnie mała w stosunku do ilości słów wypowiedzianych do jej kolegi. Do tego kilka telefonów, m.in. poinformowała innego klienta, że jego auto miało wypadek i musi poczekać do 10.00. Podpis na wekslach, skan dokumentów i kluczyki są już bliżej. Ale to nie koniec formalności. Oprócz podpisu Krzyś musiał też złożyć... odcisk swojego palca! To taka lokalna wersja podpisu elektronicznego. Zapytaliśmy panią, do której możemy oddać auto tego samego dnia. Okazuje się, że do 19, czyli do czasu zamknięcia biura. Godzina 19-ta to jednak teoretycznie (znaczące spojrzenie i przewrócenie oczami), na pewno auto można oddać do 16-tej. Ciekawe podejście do czasu pracy.
O godzinie 10.13 wydano nam auto. Oczywiście nie było Yarisa, tylko Nissan Sentra. Miły pan, który zabawiał panią rozmową podczas procedury wypełniania danych, zaprezentował nam samochód: tu jest koło zapasowe, tu jest lewarek a tu kluczyki. Auto miało automatyczną skrzynię biegów, poprosiliśmy więc o krótki instruktaż, z czystej ciekawości, jak on bedzie wyglądał. Pan rękoma pokazywał, w którą stronę jedzie auto na której literce i tyle. Szkoda, że zapomniał powiedzieć, jak się wyjmuje kluczyk ze stacyjki.
Plan podróży był następujący: stolica - La Asuncion z twierdzą, El Valle, laguna La Restinga, plaża Punta Arenas, Porlamar, rybackie miasteczko Juan Griego i powrót.
Ruszyliśmy w końcu w trasę. Byliśmy oszołomieni bogactwem wrażeń: zaciekawieni ludzie, martwa świnia z czarną sierścią leżąca na poboczu i posypana białym proszkiem, wszędzie plakaty wyborcze. Zgniłe liście palmowe i śmieci walające się wszędzie. Mnóstwo amerykańskich krążowników szos z lat 70-tych, przeżywających piątą młodość.
Dojechaliśmy do stolicy Margarity. Asuncion to niewielkie miasteczko, które było w tamtym dniu pełne ludzi. Gdy w końcu znaleźliśmy boczną uliczkę, w której mogliśmy się zaparkować, nastąpiła konsternacja: jak wyjąć klucz ze stacyjki? Próbowaliśmy dobry kwadrans i mieliśmy wizję powrotu do stanowiska myśliwskiego. Postanowiliśmy zadzwonić i najpierw skonsultować temat. Przemiły chłopak w przydrożnym sklepie, którego poprosiłyśmy o kartę do telefonu, zajrzał do auta i po kilku sekundach wyjął kluczyki. Okazało się (o czym nie wiedzieliśmy), że za stacyjką jest guziczek, który zwalnia kluczyki. Przy okazji dowiedzieliśmy się, jak dojechać do twierdzy Castillo de Santa Rosa.
Twierdza okazała się malutkim fortem, za to ładnie zachowanym, do którego wstęp był gratis, a w zasadzie co łaska. Z twierdzy rozciągał się przepiękny widok na okoliczne wzgórza, morze i miasteczko w dolinie. Widok psują niestety hotele i maszty GSM. Jeszcze tylko zdjęcie w celi i ruszamy dalej do miejscowości El Valle, która jest lokalną Częstochową. Do miasteczka może być trudno trafić, gdyż lokalsi na każdym drogowskazie inaczej je nazywają: El Valle, Espiritu Santo, i tak dalej. W bazylice znajduje się cudowna figurka Matki Boskiej, do której wielu Wenezuelczyków pielgrzymuje; był tam także Jan Paweł II. Kościół zbudowany jest w stylu kolonialnym, karaibskim i jest przepiękną budowlą w pastelowych kolorach, koło której znajduje się targ z typowymi pamiątkami. Obok jest także muzeum, w którym przechowywane są rozmaite dary wotywne.
Przeżyliśmy nasz własny, prywatny cud. Krzyś wszedł do kościoła z bólem kręgosłupa (przypuszczalnie wynikającym ze zmian ciepło - klima - ciepło). Po krótkim odpoczynku w chłodzie kościoła wyszedł cały, zdrowy i bez bólu. Czy powinniśmy to zgłosić?
Następnie udaliśmy się w stronę laguny La Restinga. Jest ona wspaniałym dowodem na to, że Margarita wyglądała kiedyś zupełnie inaczej. Wyobraźcie sobie dwa kawałki wyspy, które spotykają sie na Morzu Karaibskim i łączą. La Restinga jest właśnie śladem owego połączenia. Aż do dzisiaj można poczuć różnicę - druga część Margarity (półwysep Macanao) ma inny klimat, niż "nasza", bardziej cywilizowana część wyspy. Jest bardziej sucho i gorąco, drogi są znacznie bardziej dziurawe, zaludnienie mniejsze.
Odległości na Margaricie nie są zbyt wielkie, szybko docieramy więc do laguny. Udajemy się w stronę przystani i analizujemy ceny. Zdecydowaliśmy się na godzinny rejs, co miało kosztować 100 boliwarów. Trochę dużo, ale trudno. Kiedy tak staliśmy na przystani i głupio wyglądaliśmy, podszedł do nas chłopak z pytaniem, ile osób jest w naszej grupie. Zaprowadził nas do łodzi. Upewniliśmy się, co do ceny (zawsze trzeba to robić) i wpakowaliśmy się na łódkę prowadzoną przez Rafaela. Okazało się, ku naszej uciesze, że jesteśmy jedynymi pasażerami tej łódki. Rafael zafundował nam wyścig z inną łodzią przez jezioro, po czym rozpoczęło się powolne penetrowanie zatoczek. Wszystkie kanały są nazwane - ich nazwy mają coś wspólnego z miłością: kanał pocałunków, kanał kochanków, pełna romantyka. Dużo rozgwiazd w płytkiej wodzie, pelikanów pozujących na drzewach oraz małży dopełnia piekna laguny. Widoki są oszałamiające: zielone drzewa namorzynowe chylą się do wody i przekształcają swe gałęzie w korzenie czerpiące wodę, w ten sposób zarastając kanały. Nowe drzewa wyrastają bezpośrednio na zeschłych konarach. Oglądaliśmy stare korzenie porośnięte skorupiakami, łowiliśmy kraby i rozgwiazdy, podglądaliśmy zwierzęta. Naprawdę piękne miejsce i gorąco polecamy tym, którzy nie chcą tylko smażyć szynki na słońcu. Tutejsza fauna przyzwyczajona jest do ryku silników (niestety) i smrodu spalin. Lagunę można zwiedzać motorówką lub kajakiem. Można do odpoczywających ptaków podpłynąć na odległość kilku metrów. Pod koniec popłynęłiśmy na plażę przy lagunie: sami lokalsi, dużo stoisk z duperelami, na ogół z muszli. Plaża jak każda inna tyle, że dużo jest na niej muszelek. Wygląda wręcz, jakby je ktoś tam specjalnie rozrzucił. Naszym planem nie było jednak wylegiwanie się na plaży w La Restinga, gdyż mieliśmy w planach rzekomo najsłynniejszą plażę Margarity - Punta Arenas. Po 10 minutach wróciliśmy więc do łódki. Ostatni speed przez jezioro, honorowa runda pod mostem, wypłynięcie na moment w stronę otwartego morza i wracamy do przystani. Wykładamy grzecznie po 100 Bf od łebka i tu niespodzianka: koszt 100 Bf dotyczy całej łódki, nie jednej osoby.
Rafael oddał nam nadwyżkę. Zaskoczeni uczciwością, nie mieliśmy nawet jak dać mu napiwku - operowaliśmy tylko samymi banknotami o dużych nominałach. Tu ważna informacja - nie wiadomo, dlaczego, ale w Wenezueli mało kto chce wymieniać pieniądze na drobne, zarówno na lotnisku, jak i w sklepach.
Ruszamy dalej, w kierunku Punta Arenas. Opuszczając park narodowy mieliśmy okazję zaobserwować, jak tutejsi policjanci, po zęby uzbrojeni w broń maszynową, rewidują jakichś turystów, dokładnie przeglądając auto z wypożyczalni. Taki lokalny folklor.
Pomiędzy lewą, a prawą częścią Margarity jest śpiący posterunek policji. Śpiący - bo jedyny policjant, który tam siedział, nie wyglądał, jakby był w stanie coś zrobić konstruktywnego. W międzyczasie droga przestała być "główna" - i tu uwaga, by za bardzo się nie zrelaksować. Dziura w drodze może zaatakować znienacka. Nie będzie to jakaś tam nierówność a dziura w sam raz dla dużego auta terenowego. 80 km/h, czasem slalom, czasem stop, ale docieramy w końcu do Punta Arenas. Jeżeli droga do tego sławnego miejsca była kiepska, to w Punta Arenas jest już fatalna. Widok z auta wyglądał następująco: przed nami coś, co kiedyś było asfaltem, po lewej plaża, po prawej syf. I to syf pierwszej kategorii - prawie Neapol podczas strajku śmieciarzy. Rozkładające się śmieci, porozrzucane worki i wataha psów usiłująca coś w nich znaleźć. Zaparkowaliśmy pod solidnie wyglądającym budynkiem restauracji. Rzut oka na plażę i stwierdzamy, że nawet aparatu szkoda wyciągać. Jestem jednak w stanie zrozumieć czar tego miejsca - spokój, fale zupełnie inne, niż na wschodzie wyspy - szerokie, łagodne, powierzchnia wody niemal płaska. Na pewno jedno z najlepszych miejsc na wyspie na podziwianie zachodu słońca.
Wracamy drogą którą przyjechaliśmy, bo chcemy wjechać do poznanych w samolocie znajomych z Porlamar (samo się nam na usta ciśnie hasło: "Puerto Ordaz NO, Porlamar SI!"), a potem zdążyć na zachód słońca do Juan Griego. Do Porlamar jakoś dojechaliśmy i chyba trafiliśmy w sam środek tutejszych slumsów. Na szczęście mamy mapę, trafiamy jednak w sam środek korka. Wąskimi uliczkami przeciskają się dziesiątki samochodów i autobusów, żaden z nich nie jest oznaczony.
Wydostajemy się z dziwnej dzielnicy i docieramy do Avenida Simon Bolivar, na której gdzieś jest restauracja znajomków z samolotu. Odnajdujemy ją. Właściciele poznają nas i generalnie robi się mała impreza. Podobno dzień wcześniej też mieli imprezę i opowiadali o naszych przygodach. Jesteśmy sławni :) Po wszystkim okazało się, że sława nie uprawnia nas jednak do zniżki w tej dość drogiej restauracji. Zostawiamy w niej "zarobione" w La Restinga 200 BF. Nie ma co narzekać. Jedzenie było wyśmienite, podana ryba godna polecenia, niemniej myślę ciepło o Rafaelu. Jeśli zawitamy na Margaritę ponownie, na pewno zarezerwuję dodatkowe pieniądze na specjalny napiwek.
Jedziemy do Juan Griego. Tamtejszy fort to kolejne dobre miejsce na podziwianie zachodu słońca. Małe niezrozumienie oznaczeń na drodze powoduje, że jedziemy naokoło, za to ekspresową, a nie przez góry. Po drodze orientujemy się, że pogoda raczej uniemożliwi nam oglądanie zachodu słońca. Dojeżdżamy jednak do Juan Griego z nadzieją, że przynajmniej obejrzymy twierdzę. Niestety robi się ciemno. Co to oznacza? To oznacza że twierdza wyparowała, nie ma, nie było i do rana pewnie nie będzie. To znaczy może i sobie gdzieś tam stoi, ale nie wiadomo jak do niej dojechać. Co gorsza, każda próba znalezienia jakiegoś znaku czy informacji kończy się powrotem na to samo skrzyżowanie. Po piątej próbie poddajemy się - nie szukamy twierdzy, jedziemy do domu. Przynajmniej chcielibyśmy, gdyż podobnie jak w przypadku zaginionej twierdzy, odszukanie drogi wyjazdu z Hulio Bulio (tak w chwili desperacji Krzyś nazwał Juan Griego) prowadzi zawsze na to samo, co wcześniej skrzyżowanie. Każdy mieszkaniec, którego pytamy o drogę, wskazuje nam inny kierunek. Domyślamy się, że odpowiadają z grzeczności, nie zawsze wiedząc, w którą stronę powinniśmy jechać. Nie wypada jednak powiedzieć "nie wiem", wymyślają więc na poczekaniu kierunki.
Załamka.
Mamy nowy plan: wybieramy jedną z dostępnych dróg, z rozsądku i resztek orientacji w terenie wynika, że powinna to być ta właściwa. Pięć minut później z ulgą stwierdzamy, że udało się opuścić Hulio Bulio, tylko że nie wiemy, czy we właściwym kierunku. Dobrze, że jadąc pierwszego dnia taksówką Krzyś siedział z przodu i zapoznał się z terenem podczas, gdy my z tyłu zostawałyśmy fankami lokalnego amanta - Jerry'ego Rivery (wymawianego jako "Jarri", nie "Dżerry").
Na tej szerokości geograficznej szybko robi się ciemno. Wszyscy ostrzegali nas, by w Wenezueli nie jeździć po ciemku. Nie mamy jednak wyboru i z duszą na ramieniu dążymy do Playa El Agua. Na drodze pojawiają się od czasu do czasu nocne zjawy - nieoznakowane, nieoświetlone pojazdy. Czasem za światła robią oczy kierowcy, czasem dwie małe diody (żeby było weselej - niebieskie). Jak się w aucie jadącym z przeciwka pali choć jedna lampa, to sukces. Odległość nie jest wielka, dotarcie do hotelu zajęło nam jednak dobrą godzinę. Ogólnie na trasie głównej oznaczenia są czytelne, informacja o miejscach do zawracania, wyraźne tablice dosyć często rozmieszczone. W ciekawy sposób jest rozwiązana kwestia zawracania. Nie ma mostów. Na przykładzie drogi z El Valle: trasa raczej ekspresowa, bo dwa pasy w jedną stronę oddzielone szerokim pasem zieleni. Co kilka kilometrów drogi się trochę rozchodzą na boki, z lewej strony powstaje trzeci pas ruchu, który zawraca i dołącza się do lewego pasa ruchu w przeciwnym kierunku jazdy. Na szczęście jest na tyle długi, by móc się wepchnąć na właściwy tor jazdy. A że wszyscy tu jeżdżą tak, jak jeżdżą, to mamy czasem 4 auta na 2 pasach. Czasem także motor jako gratis pomiędzy nimi.
Dojechaliśmy do hotelu. Jak można się było spodziewać, biuro było już zamknięte, zgadujemy że od dawna. Pozostało nam tylko zaparkować na parkingu hotelowym. Wjazd na szczęście był za okazaniem bransoletki.