Nasz fiat uno (całkiem nowy, a więc musi być gdzieś ciągle produkowany) spisywał się doskonale. Przede wszystkim mieliśmy do załatwienia palącą sprawę z Aeropostal. Ich najbliższe biuro mieściło się w wielkim centrum handlowym w Porlamar. Orlando powiedział, że trafimy do niego bez problemu. I rzeczywiście, przy głównej drodze, pewne elementy przypominały więzienie: betonowy budynek, betonowe wieżyczki strażnicze, brakowało tylko zasieków.
Na parkingu stały przepiękne okazy amerykańskich aut z lat 60-tych i 70-tych. Odrestaurowane, błyszczące, widać było, że tu zaopatrują się bogatsi mieszkańcy Margarity.
A w środku budynku luksusy. Klimatyzacja, butiki największych światowych marek. Specjalny pociąg (!), który kursuje po korytarzach centrum, w ten sposób człowiek nie męczy się chodzeniem między sklepami. Ludzie ubrani dość dostatnio. Ciekawostką obrazującą tutejszy ideał piękna i typową figurę były manekiny w sklepie sportowym. U nas są to zwykle chude, wysokie postacie bez okrągłości. Manekiny wenezuelskie mają pupę, wielki biust i tak też wygląda większość Wenezuelek.
Biurem Aeropostal było maleńkie pomieszczenie z jednym okienkiem i jedną pracownicą. Pokazaliśmy jej wydruk z poczty i spytaliśmy, o co chodzi. Pani grzecznie się zdziwiła i powiedziała, że lot nie jest odwołany, a przynajmniej ona nic o tym nie wie. Znając kompetencje linii Aeropostal, nie dowierzaliśmy jej zbytnio. Trochę uwierzyliśmy dopiero, gdy wydrukowała nam potwierdzenia oraz dokonała wstępnego check-inu na pokład.
Z centrum handlowego udaliśmy się, nieco uspokojeni, do pobliskiej miejscowości Pampatar. Znajduje się tam inny fort. Tak, jak pozostałe, został zbudowany dla celów ochrony przed piratami. Pogoda była przepiękna, morze turkusowe, a z fortu wystawały w stronę morza zardzewiałe armaty.
Stamtąd wróciliśmy do Playa El Agua, gdzie zostawiliśmy Gabrysię, by korzystała z ostatnich chwil relaksu na słońcu. My zaś udaliśmy się w niespieszną wycieczkę wzdłuż wybrzeża, w stronę Juan Griego. Nie odpuściliśmy sobie tej miejscowości i postanowiliśmy zdobyć ją za dnia. Po drodze zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym, z którego było widać zatoczkę oraz wielki hotel Hesperia. Przypomniałam sobie, że nasz hotelik wybieraliśmy kierując się m.in. kompaktowymi rozmiarami. Hesperia na Margaricie to moloch. Olbrzymie tereny, własna plaża, własne pole golfowe, wszystko przygotowane pod Amerykanów. Wielgachny budynek hotelu całkowicie nas zniechęcił.
Zawitaliśmy też na chwilę w malutkiej miejscowości, gdzie połaziliśmy chwilę po plaży. Plaża była prawie pusta; tylko kilkoro dzieci bawiło się w piasku. Obok plaży siedzieli lokalni mieszkańcy i grali w domino. Wówczas jeszcze nie rozumieliśmy, jak ważna i rozpowszechniona jest tutaj ta gra. Zrozumieliśmy później, po kilkunastu partyjkach z naszym przewodnikiem :)
Dojechaliśmy do Juan Griego i znaleźliśmy twierdzę Fortin de La Galera. Dobrze zachowana, tradycyjnie z armatami wycelowanymi w morze. Przepiękny widok na miasteczko, przystań rybacką i tabuny pelikanów. Jeszcze tylko kilka zdjęć z armatką i jedziemy. Obejrzeliśmy przystań, mury oblepione plakatami wyborczymi i wymalowane hasłami partii rządzącej.
Wróciliśmy do hotelu zmęczeni. Trzeba się było jeszcze spakować, pożegnać ze znajomymi i rozegrać honorową, pożegnalną rundkę basenowej piłki. Jeszcze tylko zapłaciliśmy przy zdawaniu samochodu opłatę za zużyte paliwo – kilka boliwarów i już byliśmy na basenie :)